Trochę podsumowań i planów
Przyjdzie nowy sezon, na pewno lepszy niż ten miniony. Tym razem marzec będzie ciepły, majowe przymrozki o nas zapomną, w czerwcu będzie gorąco, a w lipcu ciepło i wilgotno. Będzie dobrze, bo przecież po latach chudych przychodzą tłuste, a po sezonie byle jakim – dobry. Nasz optymizm jest podobny do optymizmu pszczół.
f o t . © J e r z y J ó ź w i k
One się nie załamują, po jednym pożytku zabierają się do pracy na następnym, po burzach, deszczu i chłodach wylatują z uli ze zdwojoną mocą, jakby chciały nadrobić stracony czas. Wiedzą, co będzie dalej: na zimę trzeba zgromadzić zapasy, wiosną wychować nowe pszczoły, które też ruszą do pracy. I tak dalej, wciąż dalej, aż do końca świata. My też, dopóki sił wystarczy, będziemy czekać na każdy nowy sezon wiedząc, że ten dopiero będzie udany, że teraz pokażemy, my i nasze pszczoły, do kogo świat należy!
Przed nami zima, czy długa, czy mroźna – tego nikt nie wie. Pszczoły mocno kitowały gniazda przez cały sezon, również w końcówce lata, to znak, że zima będzie sroga. Jednak czy przy obecnych anomaliach pogodowych można polegać na instynktach przyrody? Nie tylko przyrody zresztą. Przecież wiosną (kwiecień, początek maja) synoptycy zapowiadali wyjątkowo suchy rok. Przewidywania te nie sprawdziły się i to w szczególnym wymiarze. Nawet osoby z daleka trzymające się od rolnictwa i pszczelarstwa zauważyły, że warunki atmosferyczne w drugiej części wiosny i początku lata były bardzo niekorzystne. Jak ta sytuacja odbiła się na produkcji miodu – wiemy wszyscy. Nie mieli też lekkiego życia hodowcy matek. Nie dość, że trudno było cokolwiek wychować, to bez końca ciągnące się zimna i słoty nie pozwalały się matkom unasienniać. Stąd wiele spośród młodych matek szybko trutowiało lub wcale nie podejmowało czerwienia. Zarówno niska produkcja miodowa, jak i kłopoty z wychowem, czego efektem była słaba kondycja tegorocznych matek, zmniejszyły opłacalność prowadzenia pasiek. Wielu pszczelarzy mówi nawet, że po raz pierwszy w życiu do swoich pszczółek musieli dołożyć.
f o t . © J e r z y J ó ź w i k
Na szczęście nie wszyscy. Najgorsza sytuacja z pogodą była w centralnej Polsce oraz na południu. Tam do zimna i ciągłych czerwcowych opadów doszły gwałtowne wichury i powodzie, które niejedną pasiekę zniszczyły, nieraz nawet całkowicie. Na zachodzie kraju, a także na północy pogoda była lepsza, niektórzy pszczelarze chwalą sobie nawet tegoroczne zbiory.
Najważniejsze jest przedwiośnie
Przebieg pogody w mijającym roku był nietypowy. Trochę kłopotów przyniósł wyjątkowo zimny marzec. Temperatury prawie przez miesiąc utrzymywały się na tak niskim poziomie, że matki przestały czerwić, a pszczoły z powrotem zawiązały kłęby zimowe. Gdy na początku kwietnia zrobiło się ciepło, pszczelarze ze zdziwieniem zauważyli, że w plastrach są tylko jajeczka, nie ma zaś starszego czerwia. Mało tego, nie ma wcale młodych pszczół, które o tej porze powinny się już pojawiać w gniazdach i powoli zastępować w pracy zmęczone pszczoły zimowe. Sytuacja taka była wyjątkowo niekorzystna dla tych rodzin, które już jesienią były słabe lub z różnych powodów składały się z pszczół wyczerpanych pracą. Tylko silne, prawidłowo przygotowane do zimy rodziny mogły bezpiecznie przetrzymać tak długą zimowlę. Te słabsze po prostu się wykończyły: zmęczonych pszczół ubywało, a ponieważ przez cały marzec było zimno, matki nie mogły czerwić i w miejsce ginących zimowych robotnic nie pojawiły się nowe. Stąd kolejna nauczka, że najważniejszą pracą w sezonie jest właściwe przygotowanie rodzin do zimy, gdyż nie tylko decyduje o poziomie produkcji, ale często o istnieniu pasieki.
f o t . © R a f a ł K r a w c z y k
Były więc straty zimowe, a także duża liczba rodzin słabszych, które teraz potrzebowały czasu na dojście do wymaganej kondycji produkcyjnej. Na szczęście kwiecień pozwolił nadrobić opóźnienia i ciepłe, a nawet upalne dni, do tego ciepłe noce pozwoliły nadzwyczaj rozwinąć się rodzinom. W całym kraju zakwitły rzepaki i wszyscy zacieraliśmy ręce z myślą o wyjątkowo wysokich zbiorach, zapowiadających się na ten rok.
Roje, roje, roje
Maj nie był rewelacyjny, niemniej piękna pogoda w ciągu dnia pozwalała na loty i w niejednej pasiece pszczoły przyniosły zadawalające ilości miodu z klonów, mniszka, rzepaku i sadów. Niestety, nocne chłody, a nawet przymrozki zniszczyły w wielu miejscach zawiązki kwiatów akacjowych, a u pszczół spowodowały nieobliczalne, niespotykane wcześniej zachowania. Niejeden pszczelarz, przyzwyczajony do majowego nastroju roboczego nie mógł się nadziwić, skąd tym razem bierze się tyle rojów, zachowujących się zupełnie nienormalnie: rozdzielających się na kilka, wiążących się pod daszkami uli własnych i obcych, wchodzących do obcych rodzin, po czym powracających do macierzaków. Trudno było nad tym chaosem zapanować, jeszcze trudniej zrozumieć, co spowoduje tak irracjonalne zachowania pszczół.
Tymczasem odpowiedź jest prosta. Trzeba wiedzieć, że powstawanie nastroju rojowego, którego efektem jest wyjście roju, czyli powstanie nowej rodziny pszczelej, jest reakcją pszczół na czynniki stresowe. To właśnie nienormalna sytuacja feromonowa, będąca wynikiem splotu niekorzystnych wydarzeń zewnętrznych, prowadzi do wzrostu nerwowego pobudzenia pszczół, którego objawem zewnętrznym jest właśnie nastrój rojowy. Jest to sytuacja zupełnie odmienna dla tak pożądanego przez nas nastroju roboczego, który utrzymuje się w rodzinach wtedy, gdy na zewnątrz wszystko jest normalnie. Natomiast trzydziestostopniowe upały w dzień i kilkustopniowe przymrozki w nocy to za dużo „wrażeń” dla naszych pszczół, które wykształciły się w warunkach klimatu umiarkowanego. Pogoda w pierwszej połowie maja przypominała tę charakterystyczną dla stepów Mongolii i Kazachstanu, a tam przecież pszczół miodnych nigdy nie było. Wyjaśnia to nieracjonalne zachowania pszczół, które z pewnością odbiły się negatywnie na zbiorach miodu z majowych pożytków.
Deszcz, zimno i znowu roje
Niestety, dla wielu pszczelarzy miód majowy to jedyny, jaki udało się w tym sezonie uzyskać. Akacja zapowiadała się pięknie (tam, gdzie wiosenne przymrozki nie zniszczyły kwiatów). Rodziny, zwłaszcza te, które się nie wyroiły, były w znakomitej kondycji i kilka dni pogody wystarczyłoby dla zgromadzenia pełnych korpusów miodu. Wraz z rozpoczęciem kwitnienia królowej naszych pożytków nastały chłody i szarugi z nasileniem rzadko spotykanym w listopadzie. Akacje przekwitły bezproduktywnie, późniejsze pożytki również nie zawsze były dla pszczół dostępne przez ciągłe opady, zimno i wiatr. Pszczoły jednak nie znoszą bezczynności i robiły to co właściwe dla ich natury przy tak niekorzystnej pogodzie: znów się roiły i to nawet u tych pszczelarzy, którzy z rójką nigdy nie mieli problemów. Do osadzania nowych rojów brakowało uli i transportówek, do jakiego poziomu można zresztą powiększać pasiekę? Jednak nawet te roje, które udało się schwytać i osadzić w ulach, nie zawsze sprawiły swoim właścicielom satysfakcję. Okazało się, że w wielu rodzinach matki nie zaczęły czerwić lub czerwiły na trutowo, brzydka pogoda bowiem nie pozwoliła na loty godowe. Zresztą roje trzeba było karmić, gdyż z powodu zimna i deszczu nie mogły korzystać z naturalnego pożytku.
Tylko nieliczni pszczelarze zebrali miód lipowy. Udało się to tam, gdzie pod koniec czerwca pogoda się poprawiła i kapryśna lipa zechciała nektarować. A wiemy wszyscy, że lipa wymaga korzystnego mikroklimatu w okresie kwitnienia, a o to w mijającym sezonie było trudno. To samo dotyczy zresztą gryki, dlatego nie każdemu pszczelarzowi, który wywiózł pasiekę na grykę, nawet tę wczesną, udało się uzyskać zadowalający zbiór miodu.
Dużo czy mało miodu?
Taka pogoda musiała skutkować niewielką produkcją miodu. I rzeczywiście, niejeden pszczelarz stwierdza, że miodu w tym roku wystarczyło na pokrycie kosztów utrzymania pasieki. Tymczasem już na początku sezonu media, powołując się na wypowiedzi działaczy pszczelarskich informowały, że ten rok jest wyjątkowo miodny i zbiory rzędu 70 kg z rodziny nie są rzadkością. Nic więc dziwnego, że próby podniesienia ceny detalicznej miodu spotykały się z brakiem zrozumienia u kupujących.
Późniejsze informacje mediów były różne: a to słyszało się, że miodu będzie o 2 tys. ton mniej niż zawsze, a to znów tylko 50% średniej produkcji… Które są bliższe prawdy, tego nikt się nie dowie. Jedynie każdy z nas może stwierdzić, jakie zbiory były u niego. Te jednak były różne w różnych częściach kraju, gdyż pogoda w czasie występowania najważniejszych pożytków potrafiła się różnić diametralnie w zależności od regionu.
Prawdziwy polski miód powinien być jednak w tym roku drogi. Mamy go niewiele, a kalkulacja ceny powinna uwzględniać nie tylko koszty produkcji, w mijającym sezonie zdecydowanie wyższe niż w latach o normalnej pogodzie. Należy brać również pod uwagę możliwości naszych klientów. Zauważmy, że litrowy słoik „miodu” kosztuje w markecie od 21 zł wzwyż. Jest to osławiona „mieszanka miodów z krajów Unii Europejskiej i spoza Unii”, a więc na ogół miodopodobna substancja z domieszką niewielkiej ilości polskiego lub słowackiego wielokwiatu. Jeżeli klient jest skłonny za taki substytut miodowy zapłacić wspomniane 21 zł, ile powinniśmy żądać za nasz prawdziwy polski miód? Zastanówmy się nad tym, zanim zaczniemy zwalczać najbliższą konkurencję (drugiego pszczelarza) zaniżając cenę i oferując nasz miód prawdziwy po cenie niższej niż ta sklepowa.
Ceny muszą rosnąć
Takie rozważania nasuwają się teraz, gdy pszczoły „śpią”, a wielu z nas miodu już nie ma, gdyż sprzedaliśmy go wcześniej po znacznie niższej cenie, niż można było tego żądać. Pamiętajmy jednak, że polska gospodarka rządzi się prawami nie zawsze zrozumiałymi ze zdroworozsądkowego punktu widzenia. Takim nienormalnym elementem gospodarki są ceny żywności. Rosną korzystając z chwilowych wzrostów cen surowców rolniczych, lecz już nigdy potem nie spadają, nawet gdy ceny tychże surowców obniżą się o połowę. Dobry przykład to dla nas, pszczelarzy. Wzrost cen, który być może uda się uzyskać w kończącym się sezonie na skutek braku dobrego, prawdziwego miodu na rynku, wcale nie musi być chwilowy. Ceny te powinniśmy utrzymać bez względu na poziom produkcji w roku przyszłym. Nie będzie to bynajmniej spowodowane naszą pszczelarską chciwością. Nasz miód jest naprawdę więcej wart niż uzyskujemy zań w detalu.
Nie przeszkadzajmy pszczołom!
A liczyć trzeba na to, że przyszły sezon będzie lepszy i miodu będzie więcej, choć z wielkim niepokojem oczekujemy wyników rozpoczynającej się zimowli. Nikt z nas nie wie, co zastaniemy w ulach wiosną, czy znów pszczoły nie znikną z naszych pasiek, mimo że wszystkie prace przygotowujące do zimy przeprowadziliśmy prawidłowo. Nie pomoże na pewno zaglądanie do ula w grudniu i styczniu w celu sprawdzenia, czy pszczoły czasem nie zaczęły ginąć. W środku zimy pszczołom w niczym nie pomożemy, a już na pewno nie powstrzymamy procesu gwałtownego ginięcia pszczół, które obserwuje się nie tylko w amerykańskich, ale i w naszych pasiekach już od dwóch lat. Za to uchylając powałki uli, zwłaszcza w czasie mrozów, sprawdzając wtedy stan zapasów, siłę rodzin, wielkość osypu, zawilgocenie – możemy naszym podopiecznym tylko zaszkodzić. Znacznie mniejsza objętość kłębu zimujących pszczół w mroźny grudniowy dzień w porównaniu z wielkością rodziny w ciepłe dni września czy października z pewnością nas zaniepokoi. Zanim jednak zaczniemy szukać winnych zmniejszenia się wielkości rodziny (trujący cukier, telefonia komórkowa, pyłek GMO), przypomnijmy sobie podstawowe wiadomości z biologii zimującej rodziny pszczelej. Wraz ze spadkiem temperatury pszczoły zmniejszają objętość tworzonego przez siebie kłębu, by skuteczniej i mniejszym kosztem utrzymywać w nim wysoką temperaturę. Rodzina, która w ciepły jesienny dzień zajmowała całe gniazdo, teraz tworzy ciasny kłąb, który siłą rzeczy jest niewielki i mieści się na paru plastrach. Takiej walczącej z mrozem rodzinie nie wolno przeszkadzać, dlatego w mroźne, zimowe dni naszą pasiekę powinniśmy omijać z daleka.
Sławomir Trzybiński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.