Bzykające hobby.
Zakończenie
Cóż przychodzi mi dziś podsumować to, co dokonało się przez odstanie dwa i pół roku, kiedy to korespondując z zupełnie obcym facetem z Ameryki na pół łamaną angielszczyzną z niewielką pomocą moich dzieci dowiedziałem się o problemie znikających z uli pszczół.
Mógłbym to zostawić własnemu losowi. Nie dręczyć się czymś, co tak naprawdę, zarówno mnie, jak i wielu z czytelników wcale nie obchodzi. Cóż z tego, że znikają pszczoły, skoro na świecie dzieci giną średnio co 5 sekund. Każdy ma jednak swój pręgierz, który nosi i sam decyduje, gdzie zaangażować swoje siły na miarę własnych możliwości.
Dziś jestem w tym, a nie innym miejscu. Dziś jeżdżę na spotkania pszczelarzy, jestem człowiekiem, który stworzył nowy dom, jak oceniam skromnie, dla około 200 tys. owadów i jest z tego powodu bardzo dumny.
Zastanawiam się nad sensem mojego przedsięwzięcia. Gdybym pragnął przekuć je na finansowe powodzenie - jestem bankrutem, bo wydane jakieś 6 tys. złotych przez ten okres absolutnie się nie zwróciło. Aczkolwiek przeliczając pracę przy pszczołach na złotówki:
- pierwsze 7 litrów to 210 zł za niezakupiony miód, no bo często go kupowałem a już nie musiałem,
- następne 100 litrów to już 3 tys. złotych niezkupionego miodu,
- w tym roku 45 litrów to około 1500 zł niezakupionego miodu… - gdybym chciał to przeliczać na pieniądze. Wówczas jednak musiałbym doliczyć godziny ciężkiej pracy mojego fantastycznego mentora i nieocenionego nauczyciela Stanisława.
Bezinteresownie, oczywiście w granicach rozsądku, pomagającego mi przy przyswajaniu pszczelego arcytrudnego zadania.
Jego bezgranicze zaangażowanie i uwielbienie tych niezwykłych istot każe mu zachowywać się jak czarodziejowi wyciągającemu z rękawa co i rusz najnowsze ciekawostki i dozującemu napięcie w sposób tak namiętny, iż nawet głazy zostały poruszone energią tajemnicy i koniecznością rozwiązywania nieustannych zagadek życia pszczół.
Zadziwiające, że człowiek, murarz z 30-letnim doświadczeniem pszczelarza, niebywale oczytany, potrafił rozłożyć na łopatki dyplomowanego lekarza weterynarii bez doświadczenia przynajmniej w zakresie kwestii, które tak naprawdę powinny być mu znane od samego początku kariery zawodowej.
Tak, jestem lekarzem weterynarii. Tak, wstydzę się faktu braku znajomości życia pszczół do tej pory. Dziś to się zmieniło. Choć w dobie wszechobecnej specjalizacji mógłbym bez większej żenady zrzucić to na karb mojego lenistwa. No bo mogłem przecież takową specjalizację zaliczyć po dyplomie.
Zastanawiam się tylko, czy następny rok nauki dałby mi tyle, ile dwa sezony z górką terminowania przy boku Pana Stanisława. Śmiem twierdzić, że nie. Nasz system nauczania niestety spłyca doświadczenie – niebywale istotny element codziennej naszej nauki zawodu do zbędnego koniecznego minimum.
Do dziś, po tylu latach, z tego co wiem, niewiele w tej kwestii się zmieniło a oportunizm władzy jest zupełnie niezrozumiały i wręcz szkodliwy, nie tylko dla środowiska weterynaryjnego, ale również innych dziedzin nauki.
Moje pszczoły natomiast przez cały ten czas nie musiały uczyć się niczego. Co zadziwiające wytrzymały niezwykle trudny okres moich eksperymentów i wyszły z tego zdecydowanie obronną ręką.
Dwa i pół roku temu zaczynałem od 3 uli. Moje ambicje opierały się na maksymalnym rozwoju pasieki do 5 uli. Dziś jestem dumny z 10-pniowej pasieki, 8 rodzin zimujących na 8 ramkach i dwóch słabszych na 7 ramkach.
W pierwszym roku pragnąc zaspokoić własne potrzeby udowodnienia najbliższym wartości, z jaką mamy do czynienia wyprodukowaliśmy z pszczółkami 7 litrów miodu, w następnym roku 100 litrów na 5 pniach i w tym roku na rozwojowej pasiece 45 litrów w tak szczególnie niesprzyjających warunkach kwietniowej zimy.
A więc możliwym jest współgranie z naturą gwarantujące ogromną satysfakcję, zarówno dla biednej człowieczej natury, jak i tej dzikiej pszczelej. Bo, jak mawia Stanisław, przyroda i tak zrobi swoje.
My możemy jedynie z pokorą i pochyloną głową, w sprytny sposób przypiąć się jak pasożyt i w mniejszym lub większym stopniu wykorzystać jej niewyobrażalny potencjał.
Mając jednak na uwadze nieobliczalność natury człowieka powinniśmy strzec się chaosu, nieposkromionej chęci grabienia przyrody z jej naturalnych odruchów i przeobrażenia danego nam piękna na własną nieprzemyślaną modłę, pełną agresji, niezrozumienia ideałów i potrzeby ciągłego napychania własnej kieszeni.
Przez dwa lata obcowania z niezwykłym człowiekiem i jego pszczołami nauczyłem się jak zbudowany jest prosty ul wielkopolski, łatwy w obsłudze nawet dla początkujących.
Wiem co to jest węza, ramki, przerobiłem dokładnie znany mi wcześniej, ale nie od tej praktycznej strony, około 40-dniowy cykl życia pszczoły letniej i kilkumiesięczny zimowej. Potrafię odróżnić mateczniki rojowe, ratunkowe i z tzw. cichej wymiany, wiem co to pierzga, przegra, nauczyłem się obsadzać ramki drutami.
Z moim tatą wykonaliśmy proste urządzenie do nabijania i napinania drutów, zrobiliśmy słoneczną topiarkę do wosku, dodatkowo nauczyłem się za pomocą zwykłej szmatki i urządzenia nadmuchowego odymiać w łatwy sposób pszczoły odpowiednimi preparatami oraz wymyśliłem podobne urządzenie ręczne z przerobionego nadmuchu do kominka z nakładką (odpowiednio wyprofilowaną miedzianą rurką) w razie braku baterii w elektrycznym odymiaczu. Ufff!
Najważniejsze jest jednak to, że przeszedłem niewiarygodną zdrowotną metamorfozę. Z człowieka uczulonego stałem się odporny na jad pszczeli za pomocą permanentnej, ale i dozowanej w nieprzemyślany sposób ekspozycji (przypadkowe użądlenia).
Przestałem puchnąć, przestałem bać się pszczół, zamieniłem kombinezon kosmity (specjalne ubranie szczelnie izolujące pszczelarza od pszczół) na zwykłe robocze ubranie, a niewygodnie rękawice na gołą dłoń. Staram się bez obaw (no może jeszcze nie tak do końca) operować nawet w gnieździe przy pełnej asyście pszczół.
Nauczyłem się w końcu, że pszczoły w okresie pełnego rozkwitu i pylenia roślin są znacznie mniej agresywne niż na jesieni, kiedy to brak pożytku podsyca ich zabójcze i zaborcze instynkty. Dochodzi wówczas do rabunków i niszczenia mienia sąsiednich słabszych i źle zabezpieczonych rodzin.
Wiem, że jestem przygotowany do samodzielnego zarządzania pasieką. Nie bez powodu użyłem słowa „zarządzania”, bo gospodarka pasieczna to fantastyczna rozgrywka na szachownicy przygotowanej przez sprytne owady z jednej i człowieka z drugiej strony.
Pisząc swoje wspomnienia zawarłem w nich najprawdziwsze niezmyślone wydarzenia towarzyszące mi od początku, gdy zacząłem swoja przygodę z pszczołami. Mam nadzieję, że większość czytelników pozbędzie się niepotrzebnego strachu przed nimi, a jednoczenie pokocha i pomoże w ich codziennej pracy wyznając zasadę „jak najmniej przeszkadzać”. One chcą tylko zachować ciągłość gatunku, a my? Czego tak naprawdę od nich chcemy? Poza tym, że bez nich nie przeżyjemy?