Bzykające hobby.
Koniec maja – początek czerwca 1985
Oto zostałem przyjęty na jeden z wydziałów Akademii Rolniczej w Lublinie. W poniedziałek miałem jechać na uczelnię rozejrzeć się, poszukać miejsca noclegowego na następnych kilka lat. Z kolei dla większości pszczelarzy to okres ciężkiej pracy wiążący się z miodobraniem, czy zapanowaniem nad rodziną pszczelą.
Mój tata nieopatrznie wygadał się, że jedzie do znajomego pomóc mu w pasiece. Stwierdziłem, że też pojadę. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z pszczołami... Czasami majaczy mi w głowie wspomnienie z dzieciństwa, widzę jak przez mgłę obraz małego chłopca i dziewczynki. Duże podwórko przy lesie. Niemiłosiernie prażące słońce. Na małym pagórku przewrócona wielka beczka z korbą i nogami. Tych dwoje dzieci palcami wybiera ściekający po ściankach słodki miód.
Pojechaliśmy maluchem we czterech. Działka znajdowała się na skraju lasu. Niedaleko, bo jakieś trzysta metrów od jej wschodniego krańca, wielkie rozlewisko dawało ukojenie amatorom wędkarstwa. Niewielki domek, tak samo jak i ośmiusetmetrowa działka, oprócz sporawego ogródka warzywnego, na zapleczu mieścił kilka uli. Dziś nawet już nie pamiętam ile ich było. Właściciel na pewno nie zaliczał się do tych, którzy chcą wykorzystać pszczoły nic w zamian nie dając. Starał się jak mógł, żeby pszczoły czuły się u niego jak najlepiej. Nad wszystkimi ulami było dodatkowe zadaszenie chroniące te pracowite owady od nadmiaru deszczu, mocniejszych wiatrów i słońca. Pasieka obsadzona była krzewami, ale od strony południowej otwarta na słońce. Książkowy pszczeli raj.
Weszliśmy z marszu. Panowie zabezpieczyli się kapeluszami. Ja miałem jedynie przygotować dym i przyglądać się z pewnej odległości. Zabrakło dla mnie zabezpieczenia na twarz.
Dzień był pogodny. Słońce świeciło mocno. Teoretycznie idealne warunki do „grzebania” w ulach. Obserwowałem robotę i podawałem dym, kiedy było trzeba. Zanim się zorientowałem co panowie robią, pojawiła się pierwsza pszczoła. Nie minęło nawet 5 minut jak poczułem charakterystyczne pieczenie, nikt jednak mną się nie przejmował, więc tym bardziej nie zważałem na pierwsze użądlenie.
Nawet nie próbowałem wyjąć żądła. Bolało, ale chciałem być bohaterem. Następne pszczoły zaatakowały już inaczej, agresywniej, z wściekłością i przebiegłością zarazem. Na nic zdało się machanie rękami. Wszystkie uderzały w głowę. Mimo frontalnego ataku próbowałem trzymać fason. Nie trwało to długo. Poczułem bardzo nieprzyjemne mrowienie w palcach dłoni. Powiedziałem tacie, że muszę już stąd iść, źle się poczułem.
Panowie na chwilkę przerwali swoją pracę. Pozwolili wziąć mi kluczyki i na wszelki wypadek kazali pojechać ze mną kosiarzowi krzątającemu się po drugiej stronie działki. Niewiele się przejmując moją dramatyczną sytuacją wrócili do swoich zajęć. Mnie nic już nie interesowało. Skóra na głowie piekła niemiłosiernie, coraz mocniejsze mrowienie rozchodziło się wraz z obrzękiem całej głowy. Uszy puchły, oczy zaczęły bardzo mocno łzawić utrudniając orientację w terenie, głowa była gorąca, krew pulsowała tak mocno, że czułem jak powieki zaciskają się w rytm coraz gwałtowniejszych uderzeń serca.
[...] - część treści ukryta, w całości dostępna tylko dla zalogowanych e-Prenumeratorów