Pozostawieni samym sobie?
Kończący się sezon skłania do pszczelarskich refleksji. Rok, który miał być przełomowym, okazał się niezbyt ciekawy. Przełomem miało być wstąpienie Polski w struktury Unii Europejskiej. Dla jednych stanowiło to nadzieję, inni spodziewali się totalnej klęski.
Jak na razie pszczelarzom przyniosło to 100% podwyżkę cen cukru. Nie znaczy to, że polski plantator buraków zarobi więcej. Nie zarobi też plantator francuski czy niemiecki. Ot, taka gra polityczno-rynkowa dla przeciętnego człowieka niezrozumiała. Przeciętny obywatel myśli, że skoro cukier tak zdrożał, to pewnie i miód zdrożeje. Na razie się na to nie zanosi, a z pewnością nie o 100%. Tak drogiego miodu nikt by po prostu nie kupił. Cukier to zupełnie co innego, to artykuł pierwszej potrzeby, a przede wszystkim surowiec dla przetwórstwa.
A przyczyn wzrostu ceny miodu, a więc docenienia pracy pszczół i pszczelarzy jest więcej. Po pierwsze nieurodzaj i bardzo małe zbiory w porównaniu z ubiegłym rokiem. Zimna wiosna, a przede wszystkim maj i czerwiec, zrobiły swoje. Pszczoły, mimo że doskonale przygotowane do sezonu, po dość trudnej zimie nie były w stanie wykorzystać rzepaku, akacji czy malin. Zimno i deszcz nie pozwalały zbieraczkom wylecieć do pracy, skutkiem czego wielu pszczelarzy zamiast miodu doczekało się rójek. Roje te należało zaraz po obsadzeniu dokarmić, by zapobiec ich śmierci głodowej.
Tylko nieliczni mogą pochwalić się niezłymi zbiorami miodu, w tych częściach kraju, gdzie wystąpiły kilkudniowe ocieplenia. Ilu spośród pszczelarzy swe przyzwoite zbiory zawdzięcza wykorzystaniu cukru przedakcesyjnego, tego po 1,47 zł za kilogram, to już ich tajemnica.
Wszystkim wiadomo, że pogoda w minionym sezonie była nieciekawa i średnie zbiory miodu są w tym roku niskie. Natomiast cena na miód oferowana przez firmy zajmujące się skupem jest identyczna jak przed rokiem, kiedy zbiory były o wiele wyższe.
Rys. Grzegorz Pepaś
Zmiany polityczne nic jak na razie nie wniosły, co nie znaczy, że w ciągu najbliższych kilku lat nie wpłyną dodatnio na ocenę naszej pracy. Planowane jest wsparcie inwestycji związanych z przetwórstwem rolnym.
Jeśli chodzi o produkcję, wspierane będą inwestycje prowadzone przez przedsiębiorstwa i grupy producenckie. Tu jednak mogą pojawić się problemy dla przeciętnego pszczelarza. Przedsiębiorców u nas jest niewielu. Sytuacja taka jak w Niemczech, Francji czy Austrii, gdzie prym wiodą duże gospodarstwa pasieczne, użytkujące po parę tysięcy pni, jeszcze daleko przed nami.
Nie każdy ma też ochotę pokonywać bariery stawiane przez urzędy przy zakładaniu grupy producenckiej. Zresztą nie tak łatwo znaleźć wspólników zainteresowanych nie tylko własnym zyskiem, ale również wspólną pracą. A przede wszystkim chodzi o to, by zarówno pszczelarz 5- ulowy, jaki i 300-ulowy byli tak samo doceniani i mieli na kogo liczyć, bo rodzina z małej pasieki i z dużej ma taki sam wpływ na środowisko. Często ta z małej nawet większy, bo wiele pasiek amatorskich znajduje się w obrębie miast lub na terenach częściowo zdegradowanych, gdzie obecność pszczół-zapylaczy jest szczególnie ważna.
Na co więc może liczyć mały czy duży pszczelarz po tak niekorzystnym sezonie? Chyba tylko na pomoc rodziny i dobre słowo kolegi-pszczelarza, również dotkniętego nieurodzajem. Za kilka lat będzie mógł liczyć na dotację, jeżeli się zrzeszy i będzie inwestował w budowę przetwórni lub pracowni. A jeśli nie będzie budował, bo to co ma wystarcza mu? Nie dostanie nic.
A przecież powinno się wziąć pod uwagę niebagatelny wpływ pszczoły na środowisko, nie mówiąc już o jej roli plonotwórczej w rolnictwie. Każda rodzina pszczela powinna być wspierana przez państwo. A są ku temu powody. Cukier zdrożał dwukrotnie, środki na warrozę też są coraz droższe i jeżeli pszczelarz ma stosować klartan i inne tego typu środki, należy mu w tym pomóc. Wystarczyłoby, aby właściciel pasieki do każdej rodziny otrzymał 10 zł dopłaty rocznie. Byłaby to duża pomoc, która mogłaby zrekompensować koszty zwalczania warrozy lub częściowo przedzimowe dokarmianie.
Fałszowania danych i pustych uli można uniknąć, korzystając z ewidencji prowadzonej od tego roku przez lekarzy weterynarii i równolegle przez PolskiZwiązek Pszczelarski. Oczywiście okazałoby się, że pszczół w Polsce jest nieco więcej niż deklarowane 900 tysięcy rodzin. Ujawniliby się bowiem pszczelarze niezrzeszeni i ci, którzy w kołach pszczelarzy rejestrowali dotąd symboliczną liczbę rodzin. Nie ma w tym nic nagannego, gdyż jedyną korzyścią z podawania stanu faktycznego rodzin w pasiece była dotąd możliwość opłacenia składek, czyli tak zwanego „ulowego”.
Pieniądze te przeznaczane były na rozwój pszczelarstwa, które od kilkunastu lat się cofało, a nie rozwijało. 10 zł dopłaty na jeden pień przy milionie rodzin pszczelich to 10 milionów zł rocznie. Niby dużo jak na taki kraj jak Polska, ale to przecież średni stan konta w banku szwajcarskim ważniejszego decydenta, urzędnika czy polityka po kilku miesiącach „pracy”. Pieniądze więc są. Czyż nie lepiej, gdyby wsparły naszą pracowitą pszczołę?
Sławomir Trzybiński
Poglądy prezentowane w „Felietonach z podkurzaczem” nie zawsze są zgodne ze zdaniem redakcji.