Z artykułu dowiesz się m.in.:
- jak radzono sobie z początkami warrozy w Niemczech;
- jaką rolę w selekcji odgrywają metody biotechniczne;
- czy recaping i VSH oznacza to samo?
„Nie potrzebujemy już rutynowego leczenia chemią” – rozmowa z Ralphem Büchlerem
Rozmawiamy z dr. Ralphem Büchlerem, naukowcem z Niemiec, wieloletnim kierownikiem instytutu badającego pszczoły w Kirchhain. Jego działalność badawcza skupiała się na selekcji pszczół miodnych na odporność na choroby, w tym dręczooporność oraz alternatywnych koncepcjach leczenia warrozy. Aktualnie Ralph Büchler jest na emeryturze, ale nie znaczy to, że zrezygnował z pracy z pszczołami i nie angażuje się twórczo w projekty badawcze i hodowlane. Jednym z nich jest międzynarodowy program mający na celu uzyskanie populacji pszczół użytkowych odpornych na warrozę w ciągu najbliższych 10 lat! Czy jest to możliwe w Europie, a zwłaszcza w Polsce?

Rozmowę z Ralphem Büchlerem przeprowadzili Jakub Jaroński i Bartłomiej Maleta w Krakowie podczas Konferencji „Szanse i wyzwania stojące przed organizacjami pszczelarskimi” w październiku 2024 r.
Jakub Jaroński (JJ): Dzień dobry. Jak się zainteresowałeś pszczołami? Czy pracowałeś również z innymi zwierzętami?
Ralph Büchler (RB): Pierwszy raz zetknąłem się z pszczołami za pośrednictwem mojego ojca. On interesował się nimi od zawsze, ale nigdy nie miał czasu, żeby się nimi zajmować. Pewnego dnia jego dobry przyjaciel, pszczelarz, podarował mu dwa ule z pszczołami. Miałem wtedy 14–15 lat. Od tego momentu złapałem bakcyla. Dorastałem w gospodarstwie rolnym, na takiej małej farmie, więc od początku miałem kontakt z naturą i rolnictwem. Mieliśmy tam owce, psy, konie i różne inne zwierzęta. Później zdecydowałem się studiować biologię i rolnictwo, a częścią studiów były również praktyki w gospodarstwie, więc miałem kontakt z bydłem i innymi zwierzętami.
Bartłomiej Maleta (BM): Ale naukowo zajmowałeś się tylko pszczołami?
RB: Tak, jeśli mówimy o poważnej pracy naukowej. Studiowałem rolnictwo na uniwersytecie w Bonn i w tamtym czasie pszczoły traktowałem hobbystycznie. Później jednak zorientowałem się, że istnieje specjalistyczny instytut zajmujący się biologią pszczół i zapylaniem. Oczywiście zaliczyłem tam wszystkie kursy i to był mój pierwszy krok do naukowego zajęcia się tematem. Było to dla mnie fascynujące. Później rozpocząłem tam przewód doktorski.
JJ: Czyli było to jeszcze przed erą Varroa.
RB: Kiedy rozpoczynałem moją działalność pszczelarską, w mojej okolicy nie było jeszcze dręcza. Tak więc pierwsze doświadczenia miałem z pszczołami bez warrozy. Jednak to było w czasie, gdy inwazja dręcza stopniowo rozprzestrzeniała się na cały kraj. Pasożyt prawdopodobnie mógł pojawić się w Niemczech około 1975 r., choć po raz pierwszy wykryto go w 1978. Zajęło mu około 10 lat, aby dotrzeć wszędzie. W rejonie Bonn roztocz pojawił się w roku 1982 lub 83 i w związku z tym od początku badań nad warrozą w Niemczech byłem w nie zaangażowany.
JJ: W Polsce roztocz został wykryty w 1980 r., czyli niedługo później. Czy wiesz, z jakiego kraju został przeniesiony do Niemiec?
RB: Prawdopodobnie inwazja nastąpiła z południowo-wschodniej Europy z pszczołami importowanymi dla celów naukowych z Rumunii. O ile wiemy, dręcz został przywieziony do instytutu niedaleko Frankfurtu i stamtąd się rozprzestrzenił.
JJ: Jakich leków używaliście na początku? U nas, z tego co wiem, na początku eksperymentowano z kilkoma substancjami o niepewnym działaniu.
RB: No cóż, oczywiście na początku wybuchła panika. Na rynku dostępny był lek Folbex – był on wówczas stosowany do zwalczania świdraczka pszczelego (Acarapis woodi). Potem zauważono, że Folbex jest również skuteczny w walce z dręczem. Tak więc był to pierwszy stosowany lek. Później zauważyliśmy ogromne problemy dotyczące odkładających się pozostałości po tym leku. Bardzo szybko pojawił się Perizin, Kumafos i równolegle kwas mrówkowy, bo na wczesnym etapie już wykryto, że kwasy organiczne mogą być skuteczne. Stopniowo pojawiały się nowe leki: Bayvarol, którego substancją czynną była flumetryna. Apistan nigdy nie został zarejestrowany w Niemczech, ale pszczelarze stosowali go, bo wiedzieli, że w innych krajach jest skuteczny. Jednak potem pojawiła się oporność na niektóre substancje czynne, jak flumetryna i tau-fluvalinat, który znajdował się w Apistanie. To było na początku lat 90., o ile dobrze pamiętam. Czyli 10 lat po rozpoczęciu regularnego leczenia systemowego. Już wcześniej jednak zaobserwowaliśmy negatywne skutki kuracji. Mam na myśli to, że wszystkie te leki mają jakiś wpływ na pszczoły i nie jest to tylko efekt pozytywny, leczniczy. Mniej więcej pod koniec lat 80. i na początku 90. otrzymaliśmy pierwsze próbki, które wykazały obecność zanieczyszczeń chemicznych w naszych produktach pszczelich. Po raz pierwszy wykryto je w miodzie, ale kiedy zaczęto badać, skąd pochodzą, zauważono, że głównym problemem jest wosk. Wszystkie substancje, które są znane na świecie, prawdopodobnie były na jakimś etapie używane w Niemczech.
BM: Które z tych substancji stwierdzono w wosku?
RB: Folbex to była katastrofa – poziom pozostałości po nim był naprawdę wysoki. Ale używanie Kumafosu także wiązało się z dużym ryzykiem przenikania pozostałości do wosku. Syntetyczne leki są lipofilne, więc bardzo dobrze rozpuszczają się w wosku, a z kolei ich rozpuszczalność w wodzie jest niska, co oznacza, że nie będzie ich tak dużo w miodzie. Mimo wszystko osiągnęliśmy tak wysokie poziomy pozostałości w wosku, że przenikały one do miodu.
BM: Czyli te substancje przenikały do miodu z wosku, z węzy? Czy pszczelarze nie stosowali tych substancji w czasie zbiorów nektaru przez pszczoły, a więc niezgodnie z zaleceniami?
RB: Być może były takie pojedyncze przypadki, które odpowiadały za ekstremalnie wysokie pozostałości, ale sądzę, że większość pszczelarzy używało tych leków zgodnie z zaleceniami, a i tak mieliśmy zanieczyszczenia na poziomie mierzalnym w miodzie i oczywiście w pyłku, propolisie itp. My odpowiadamy za wosk – mam na myśli to, że jeśli pszczelarze używają leków, to substancje odkładają się w wosku, który jest następnie przerabiany na węzę. Kupując wosk w postaci węzy, automatycznie kupujemy substancje, które następnie pojawiają się w miodzie. Tak to wyglądało na początku lat 90.
JJ: Czy w Niemczech jest problem z pszczelarzami, którzy nie używają leków zgodnie z procedurami, zaleceniami?
BM: W Polsce na pewno są tacy pszczelarze – nie mam pojęcia, jak wysoki stanowią odsetek, ale na pewno tacy są.
RB: W Niemczech może być podobnie. Gdy pszczelarze słyszą plotki o czymś nowym, co działa bardzo dobrze, to znajdują kanały, aby zdobyć takie substancje. Wtedy pojawia się duże zainteresowanie nimi. Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że obecnie większość pszczelarzy przestrzega zasad i jest to teraz znacznie mniejszy problem. Dostępne są różne leki oparte na kwasach i tymolu oraz innych naturalnych substancjach. One są oficjalnie zarejestrowane i mogą być używane. Czasami jednak nadal zdarzają się pszczelarze, którzy stosują środki niezarejestrowane.
BM: Nie jestem tego pewien, ale słyszałem, że w wosku pochodzącym z polskich pasiek były znajdowane substancje, które nie są u nas dopuszczone do obrotu. To znaczy, że albo pochodzą ze sprowadzanego wosku z krajów, gdzie te substancje są dopuszczone, albo też pszczelarze używają związków chemicznych, których nie powinni.
RB: Tak, dokładnie. Ta sama sytuacja jest w Niemczech. Czasem mamy pozostałości z importowanego wosku. Na samym końcu tworzy się całkowity miks wszystkiego. Wosk jest istotnym nośnikiem zanieczyszczeń i pestycydów – może się w nim rozpuścić prawie wszystko. Jeśli nie znasz źródła wosku, który wprowadzasz do swoich uli, zawsze może to nieść zagrożenie wprowadzenia tam substancji, których już nigdy później się nie pozbędziesz.
BM: Dlatego też często zastanawiam się, dlaczego pszczelarze nie stosują ramek bez węzy i nie pozwalają po prostu pszczołom budować własnych plastrów. Ja nie używam węzy od 10 lat, nie zastosowałem w tym czasie żadnego arkusza.
RB: Masz rację. To jest jedna z możliwości oczywiście. Ale są też istotne argumenty za używaniem węzy w pszczelarstwie zawodowym. Zostaje opcja sprawdzenia wosku przed nabyciem. Nauczyliśmy się, że należy kierować się certyfikatami potwierdzającymi, że jest wolny od pozostałości.
JJ: Ja z kolei robię tak, że co drugą ramkę podaję pustą i z węzą – ale wosk pochodzi wyłącznie z mojej własnej pasieki.
RB: Jest wiele rozwiązań.
JJ: Zmieńmy trochę temat. Z metaanaliz i badań przeglądowych wiemy, że istnieje w Europie ponad 20 populacji pszczół dręczoodpornych (odpornych na warrozę). Są takie we Francji, Niemczech, Skandynawii czy Anglii. Wiemy o tym między innymi z badań EurBeSt, które prowadziłeś. Są to populacje rekrutujące się z pszczół dziko żyjących albo hodowlane u niewielkiej liczby pszczelarzy oraz w instytucjach. Czy mógłbyś opowiedzieć trochę o tym, czy badałeś którąś z tych populacji?
RB: Zawsze interesowałem się takimi przypadkami i brałem udział w niektórych eksperymentach. Osobiście miałem doświadczenie na przykład z pszczołami Johna Kefussa i z populacją z Avignon z Francji. Miałem też trochę pszczół gotlandzkich i byłem zaangażowany w badania nad pszczołami norweskimi. Jest to bardzo interesujący aspekt i patrząc wstecz, chciałbym powiedzieć, że nauczyliśmy się całkiem dużo, analizując tego typu pszczoły i ich różne genomy. Jedno z kluczowych badań zostało przeprowadzone pod aspiracjami COLOSS, czyli międzynarodowej organizacji zrzeszającej naukowców zajmujących się pszczołami. Jest jedna grupa RNSBB – Research Network for Sustainable Bee Breeding (Sieć Badawcza na rzecz Zrównoważonej Hodowli Pszczół). To bardzo silna grupa, z którą współpracujemy od 20 lat. Zorganizowaliśmy ogólnoeuropejską wymianę różnych potencjalnie odpornych linii i sprawdziliśmy interakcje między genotypami a środowiskiem. Wynik był bardzo jednoznaczny. Znaleźliśmy populacje, które radziły sobie bardzo dobrze bez leczenia w określonych lokalizacjach i przy odpowiednim sposobie chowu pszczół. Jednak rodziny wywodzące się z tych samych linii pszczół zupełnie sobie nie radziły, gdy przywieźliśmy je do innych regionów i przy innych metodach chowu. Przykładowo, jedna z pasiek testowych znajdowała się w naszym instytucie w Kirchhein w Niemczech. Mieliśmy tam wtedy 5 lub 6 linii – jedną z nich były odporne pszczoły z południa Francji z Awinionu, które otrzymaliśmy od Johna Kefussa i od Yvesa Leconta. Mieliśmy duże problemy z tymi pszczołami. One miały tendencję do rojenia się, więc wymagały zupełnie innych metod gospodarowania. Nie były dobrze przystosowane do naszego klimatu i ich rozwój nie był dostosowany do pór roku. W końcu okazało się, że te pszczoły miały wyjątkowo wysoki poziom porażenia, a jednocześnie rodziny, w których czerwiły siostrzane matki w Avignon, radziły sobie dobrze. Dostępnych jest wiele publikacji o podobnej tematyce, a w ostatnich latach było ich co najmniej kilka. Te badania wyraźnie pokazują, że mamy bardzo silną interakcję genotypu i czynników środowiskowych. Dla pszczelarzy wniosek jest taki, że pszczoły muszą być dobrze dostosowane do klimatu, pożytku, całej okolicy i lokalnych zjawisk, a nawet metod gospodarowania czy chowu. Wszystko to jest ze sobą powiązane. Pszczoły mogą bardzo dobrze dostosować się do lokalnych warunków tylko wtedy, jeśli selekcjonujesz je na poziomie lokalnym.
BM: Słyszałem, że do Polski importujemy najwięcej obcych matek spośród wszystkich krajów Unii Europejskiej. Mamy więc coś, co pszczelarze w Polsce nazywają „zoo”. Wiesz, te wszystkie krzyżówki. Mamy tu pszczoły z Turcji, z Północnej Afryki, z całej Europy, istne wariactwo.
RB: Długofalowo nie może to być dobrym rozwiązaniem. Jeśli chcemy poprawić populację, musimy selekcjonować ją w lokalnych warunkach środowiskowych – w obecności pasożytów i patogenów, które występują lokalnie i w obecności wszystkich innych ważnych czynników środowiskowych. Wtedy możesz osiągnąć prawdziwy postęp w toku ciągłej pracy selekcyjnej. Niemniej jednak dla hodowcy importowanie niektórych linii do lokalnych testów może mieć sens. Czasem także krzyżowanie ma sens. Może być to częścią dobrego programu selekcyjnego.
BM: Tak, ale jeśli to nie jest w ogóle kontrolowane i wszyscy to robią, to wówczas ten miks jest jak bomba, która musi wybuchnąć.
RB: Absolutnie tak. Matki, które są sprzedawane pszczelarzom, powinny być zatwierdzane na dane warunki terenowe.
JJ: Jaką rolę w selekcji, o której powiedziałeś i w kierunku zrównoważonego pszczelarstwa odgrywają metody biotechniczne?
RB: Powinniśmy chyba zacząć od zdefiniowania tego, czym są metody biotechniczne. Sposób, w jaki je rozumiem, opiera się na głębokim zrozumieniu biologii pszczół i opracowaniu na tej podstawie koncepcji chowu i zarządzania nimi w sposób bliski naturze. W warunkach naturalnych rodziny zwykle roją się mniej więcej w szczycie sezonu. Pszczoły po to zbierają dużo miodu i pyłku i rozwijają się tak dynamicznie, zwiększając liczebność, aby w procesie podziału i rozmnażania mieć większe szanse przetrwania. Oczywiście pszczelarze opracowują metody zapobiegania rojeniu się, ponieważ chcą mieć jeszcze silniejsze rodziny, a tym samym uzyskać więcej miodu. Ma to sens z ekonomicznego punktu widzenia. Przez długi czas nie dostrzegaliśmy tego, że rojenie się to nie tylko rozmnażanie rodziny, ale to także niezwykle istotny aspekt zachowania zdrowia rodziny pszczelej. Rojenie się oznacza bowiem sezonowe przerwanie aktywności wychowu czerwiu, a to jest krytyczny moment dla wszelkiego rodzaju chorób czerwiu. Popatrzmy na przykład na zgnilca amerykańskiego, jedną z najbardziej zakaźnych chorób pszczół. Wiemy, że jest ona ogromnym zagrożeniem. Obecnie znamy dobry biotechniczny sposób na wyleczenie rodziny ze zgnilca amerykańskiego – po prostu tworzymy sztuczny rój. Możemy zabrać pszczoły dorosłe, umieścić je w pustym ulu, pozwolić im zbudować nowe plastry i w ten sposób rodzina może zostać wyleczona. Pokazuje to w pełni potencjał rojenia się w odniesieniu do wszystkich chorób pszczół np. warrozy. Jeśli spojrzymy głębiej na to, co dziej się w rodzinie, to tak naprawdę nie mamy problemu z dręczem, ale z ciągłym czerwieniem od wczesnej wiosny do późnej jesieni – a w przyszłości być może również w zimie, z powodu coraz łagodniejszego klimatu. To wszystko jest nienaturalną sytuacją i dlatego potrzebne są metody biotechniczne. Gdy zrozumiemy podstawy biologiczne, to jako pszczelarze powinniśmy dostosować koncepcję zarządzania pszczołami do tego, czego nauczymy się od natury. Jeśli pszczoły potrzebują sezonowego przerywania czerwienia do zachowania zdrowia, to naszym obowiązkiem, jako odpowiedzialnych pszczelarzy, jest wdrożenie tego do koncepcji zarządzania rodziną pszczelą czy pasieką. Ostatecznie więc nie można powiedzieć, czy metoda biotechniczna to jest zabieg „przeciwko czemuś”, czy też jest to po prostu metoda, która pomaga pszczołom realizować ich naturalne potrzeby, wzmocnić witalność i odporność.
BM: Jeśli mogę wejść w słowo: Niektórzy pszczelarze uważają, że w zasadzie nie ma czegoś takiego jak odporność wynikająca z cech pszczół. Że dziko żyjące czy zdziczałe populacje po prostu się roją i tylko dzięki temu mogą przetrwać. Ale wiemy przecież, że sukces zależy od czegoś znacznie więcej niż tylko rojenia. To pomaga, ale nie jest wystarczające. Sam stosuję metodę zwaną pszczelarstwem ekspansywnym, czy pszczelarskim modelem ekspansji – nie wiem, czy ją znasz? Polega ona na tym, że wykonuje się sztuczne roje, a następnie, gdy pojawią się mateczniki w osieroconym macierzaku, dzieli się go na odkłady. Wykonuje się ich dużo, co w pierwszej chwili daje pewną przewagę w wyścigu pszczół z dręczem. Rodzina pszczela i populacja dręcza są podzielone jednocześnie. Na moim przykładzie widzę, że samo to nie wystarczy, aby pszczoły przetrwały. Pomaga i może pomóc być może przez dwa sezony, ale porażenie dręczem i tak się zwiększy do groźnego poziomu, jeśli pszczoły nie będą miały pewnych cech odporności.
RB: Dokładnie tak, my mamy takie same doświadczenia. I to prowadzi do drugiego powodu, dla którego potrzebujemy metod biotechnicznych. Mam na myśli, że to, co dzieje się w naturze, czyli rojenie, pomaga na początku, ale nie jest końcowym rozwiązaniem. Pszczoły dostosowują się do sytuacji środowiskowej, ale roztocze1 i wirusy także. W systemie naturalnym następuje ciągła selekcja i balans.
BM: Wszystkie organizmy z tego układu się zmieniają, ewoluują – nie tylko pszczoły.
RB: Tak, dzieje się to równolegle.
BM: Było wiele badań dotyczących zmian w genotypie dręcza. Pasożyty mogą stawać się coraz bardziej zjadliwe lub łagodniejsze. Dręcz też może się zmieniać. To cały system ewoluuje, a nie tylko same pszczoły.
RB: Żeby być precyzyjnym: nie znajdujemy dużej różnorodności genetycznej u dręcza, ponieważ najczęściej tworzy jakby klony.
BM: W eksperymencie gotlandzkim udowodniono, że nastąpiły zmiany u dręcza, nawet jeśli były niewielkie. Ale te zmiany stwierdzono po 10 latach eksperymentowania z populacją bez leczenia.
RB: Prawdopodobnie to, co jest o wiele ważniejsze w tym systemie, który nazywamy warrozą (czyli roztoczami w połączeniu z infekcjami wtórnymi) jest zmienność na poziomie wirusów. To właśnie obserwujemy w ciągu ostatnich kilku lat w wielu badaniach. Szczepy wirusów się różnią. Są genetycznie bardzo elastyczne, więc mogą łatwo się adaptować. Widzieliśmy to w przypadku koronawirusa, jak szybko pojawiają się nowe szczepy i to samo dzieje się z wirusami u pszczół. Populacja wirusów adaptuje się do warunków życia rodziny, więc ostatecznie jest to naprawdę złożony dynamiczny system. Wyraźnie widzimy, że przy intensywnym leczeniu chemioterapeutykami przeciwko dręczowi, nigdy nie będziemy mieli szansy na ucieczkę od wysokiej presji choroby. W tym systemie naprawdę prowokujemy selekcję bardzo agresywnych kombinacji wirusów i dręcza. Uniemożliwiamy rozwój pszczołom, które radzą sobie nieco lepiej i miałyby szansę zacząć dominować w okolicy podczas naturalnego unasieniania. To jest kolejny powód, dlaczego pilnie potrzebujemy metod biotechnicznych. W pierwszym kroku naszym zadaniem jest pomóc pszczołom poprzez wykonanie sztucznej przerwy w czerwieniu w lecie, naśladując naturalny proces rojenia. Wówczas zwiększamy szansę na przezimowanie rodziny bez leczenia zimowego. W konsekwencji, w kolejnym roku w okresie rojowym, mamy rodziny, które pozostają bez kuracji prawie rok. Istnieje duże zróżnicowanie w obecnej populacji pszczół. Mamy rodziny podatne na choroby i takie, które wykazują przynajmniej pewną odporność. Jeśli pozwolimy im się rozwijać przez rok bez ingerencji w populację roztoczy, wtedy będziemy mieli rodziny o mniejszym i większym poziomie porażenia. Jeśli w komórce czerwiu trutowego znajduje się roztocz, to truteń, który z niej wyjdzie, nigdy nie będzie miał szansy na unasienienie matki w locie godowym. Więc można powiedzieć, że natura przewidziała tę sytuację, może to trochę patetyczne stwierdzenie, ale taka jest rzeczywistość. Mamy doskonały system zapładniania u pszczół miodnych.
BM: Czyli tworzymy specyficzną sytuację w ulu, w której na zimę pozostawiamy pewną presję roztoczy. Jest nam ona w pewnym sensie „potrzebna” na kolejną wiosnę i na sezon godowy. Czy uważasz, że samo to byłoby wystarczające, żeby nastąpił progres w selekcji odporności pszczół? Chodzi mi o to, czy musimy także selekcjonować matki, czy może wystarczy pozostawienie presji skierowanej na trutnie, pozwalając tym rodzinom, które sobie nie radzą wymrzeć albo żyć bez możliwości przekazywania genów?
RB: Zalecałbym robienie obu rzeczy równocześnie. Istnieje naturalna mocna presja selekcyjna skierowana na populację trutni i ona pomogłoby w dłuższej perspektywie. Jednak kluczowe jest ustabilizowanie odpornych linii w całej populacji. Aby to zrobić skuteczniej, potrzebujemy selekcji także strony matecznej. To są działania, które hodowcy mogą prowadzić już teraz. Zrozumieliśmy dość dobrze mechanizmy odporności u pszczół miodnych, a główną cechą jest VSH. Są pewne pszczoły, które są naprawdę zdolne do wykrywania komórek zaatakowanych przez dręcza. One używają do tego zmysłu węchu – to kwestia zapachu, ale nie tyle samych roztoczy, ile zainfekowanej komórki czerwiu. Pszczoły komunikują się z poczwarkami, a one mogą przekazać im informację, że coś jest nie tak w ich komórce. Robotnice powinny być gotowe do otwarcia zasklepu komórki, a następnie albo do ponownego jej zasklepienia (recapping – przypis BM), albo całkowitego usunięcia jej zawartości. To jest cecha, którą nazywamy VSH „higieną wrażliwą na warrozę/dręcza”. To jest prawdopodobnie najważniejsza cecha charakteryzująca pszczoły dręczoodporne, a być może także odporne wobec innych roztoczy, które pasożytują na pszczołach.
BM: Czyli jesteś jednym z tych badaczy, którzy uznają cechę recappingu i VSH za jedną? Niektórzy naukowcy mówią, że mechanizm wyczuwania węchem dręcza jest ten sam, ale w przypadku recappingu cecha polega tylko na odsklepianiu i ponownym zasklepianiu komórek, a w przypadku VSH na usuwaniu poczwarek.
RB: One są bardzo blisko powiązane, a punktem początkowym jest wyczucie tego zapachu. Są pszczoły, które na to zareagują, ale to, co dzieje się później, to bardzo złożona sprawa. Jeden z moich studentów obserwował sztucznie zainfekowane komórki w szklanym ulu obserwacyjnym. Zauważył, że jedna z komórek była otwierana, a następnie ponownie zasklepiana 17 razy od czasu pierwotnego zasklepienia czerwiu. To działo się przez 9 dni.
BM: Czyli komórki były odsklepiane mniej więcej około 2 razy dziennie.
RB: To raczej skrajna sytuacja, a dodatkowo zaobserwowana w sztucznych warunkach. Jednak otworzyła nam oczy, ponieważ zrozumieliśmy, że to nie jest tak, że pszczoły zasklepiają komórkę, a potem jej nie dotykają, dopóki nie wygryzie się z niej młoda pszczoła. Naprawdę istnieje komunikacja i pewna dynamika. Podczas śledzenia całego procesu w podczerwieni zaobserwowano, że niektóre pszczoły zaczynają otwierać zasklep, a następnie odchodzą i idą do następnej komórki. Inne pszczoły podążają za nimi i kończą odsklepianie. W tym samym jednak czasie w ulu są pszczoły, które nie mają nic lepszego do roboty niż zasklepianie. Więc taka jest dynamika w ulu i w tym sensie inicjacja VSH jest taka sama jak w przypadku recappingu. Jeśli więc skupimy się na poszukiwaniu recappingu, to znajdziemy też rodziny, które są zdolne do VSH, choć to nie jest dokładnie to samo. Koledzy z Baton Rouge2 czasami informowali o rodzinach mających cechę recappingu na takim poziomie, że otwierały wszystkie komórki, a następnie je zasklepiały, nie ingerując jednak zbytnio w populację dręcza. To bardzo złożone, ale to ten sam rodzaj zachowań. Zarówno recapping, jak i VSH jako cechy są szalenie interesujące.
JJ: Chciałbym, żeby to dobrze wybrzmiało: z tego, co mówisz, sama metoda biotechniczna, samo stosowanie izolatorów nie wystarczy, aby masowo w pszczelarstwie osiągnąć dręczoodporność. Potrzebne jest działanie systemowe w różnych kierunkach.
RB: Chciałbym, żebyście dobrze zrozumieli ideę, która za tym stoi. Punktem krytycznym jest doprowadzenie do sytuacji, w której nie potrzebujemy już leczenia zimowego – a przynajmniej nie jako rutynowo przeprowadzanego zabiegu. Być może zdarzą się takie wyjątkowe sytuacje, że leczenie zimowe będzie potrzebne, ale standardem musi być znalezienie rozwiązań na poziomie chowu, które zapewnią nam zdrowe zimowe pszczoły w sierpniu i we wrześniu. Zdrowe zimowe pszczoły nie będą miały wysokiego porażenia dręczem i wirusami, a będą dobrze odżywione pyłkiem bogatym w białko. To musi być głównym celem pszczelarza. Niezmiernie efektywnym narzędziem do osiągnięcia wspomnianego celu, jest przeprowadzenie zabiegu przerwania czerwienia mniej więcej w lipcu lub czerwcu. Doprowadzi to do sytuacji, w której będziesz miał wspaniałą pszczołę zimową. Wówczas w ogóle zapomnisz o leczeniu zimowym, z którym zresztą jest wiele nieporozumień. Pszczelarze wciąż wierzą, że muszą zabić wszystkie roztocze w zimie, gdyż one szkodzą pszczołom. Wcale tak nie jest. To leczenie zimowe szkodzi pszczołom. Zastosowanie kwasu szczawiowego jest prawdziwym stresem dla rodziny. Zdecydowanie lepiej byłoby unikać jego stosowania, a szkoda, którą roztocze spowodowały, stała się już wcześniej w sierpniu i we wrześniu. Jeśli w grudniu zabiłeś dużo roztoczy, to oznacza, że one były w czerwiu w sierpniu i we wrześniu, może jeszcze w październiku. A to jest właśnie okres krytyczny dla zdrowia rodziny. Uznaliśmy, że potrzebujemy leczenia zimowego, ponieważ przy stosowaniu tradycyjnych metod chemicznych nie mogliśmy leczyć rodzin wcześniej, przed wychowaniem pszczół zimowych. W praktyce pszczelarze najpierw muszą pozyskać miód, a potem dopiero – może końcem lipca, w sierpniu czy czasem we wrześniu – wykonuje się leczenie przeciw warrozie. To zdecydowanie za późno. Wtedy już jest wysokie porażenie wirusami wśród pszczół, nawet jeśli zabije się wiele pasożytów przy użyciu kwasu mrówkowego. Wówczas jest najgorsza możliwa sytuacja, bo pszczelarze stoją już wtedy pod ścianą. Jest już za późno. Dzięki zastosowaniu metod biotechnicznych istnieje szansa wykonania zabiegu naturalnym sposobem we właściwym czasie, tak aby pszczoły zimowe były zdrowe. Wtedy nie musisz się martwić o roztocze na pszczołach w zimie. Nie ma znaczenia, czy wówczas w ulu jest ich 500, bo wiesz, że następnego roku w czerwcu znów wykonasz przerwę w czerwieniu i wyłapiesz wszystkie roztocze. Dodatkową zaletą jest to, że pszczoły będą miały silniejszy rozwój wiosenny. Wówczas rozwój rodziny pszczelej jest szybszy niż wzrost poziomu porażenia dręczem. W kwietniu, maju i w czerwcu nikt nie ma problemów z warrozą. W szczycie sezonu natomiast znów wykonasz zabiegi. Więc tak naprawdę nie ma problemu. Pszczelarze są ciągle zestresowani, a metoda ta powala na pozbycie się stresu i zmartwień.
BM: Niestety, prawie zawsze na wykładach o warrozie pszczelarzom mówi się, że powinni leczyć póki w ulu nie ma bardzo małych ilości roztoczy na zimę. Czasem nawet mówi się im, że w zimie powinni mieć zero roztoczy.
JJ: Więc może rozwiązaniem byłoby przeprowadzenie rewolucji w edukacji?
RB: Edukacja jest niesamowicie ważna, ale nie chodzi w niej tylko o wiedzę. Edukacja powinna także dotyczyć motywacji. Prowadzę szkolenia pszczelarzy od 30 lat i wygłosiłem w tym czasie wiele wykładów, starając się to tłumaczyć. Zrozumiałem, że trzeba być cierpliwym, powtarzać cały czas. Nie wynika to jednak z tego, że pszczelarze to źli ludzie. To całkowicie normalne ludzkie zachowanie. Jeśli już jesteś do czegoś przyzwyczajony, wówczas uważasz, że ten stan jest normalny i tak powinno być. Na przykład skoro jesteśmy przyzwyczajeni do naszych samochodów spalinowych, które mają ślad węglowy, to nikt nie reaguje. Bo skoro moi sąsiedzi i wszyscy robią to samo, to dlaczego powinniśmy reagować? To jest tylko taki przykład, ale to jest normalna ludzka psychologia. To samo dotyczy pszczelarzy – przyzwyczaili się do leczenia chemią i uważają to za normalne. Pszczelarze, którzy ponoszą straty zimowe na poziomie 10, 15, 20 procent, a czasem nawet wyższym, uważają to za zupełnie normalne.
JJ: To jest normalne dla większości ludzi, ale prawie zawsze w społeczeństwie niektórzy ludzie są nastawieni niekonformistycznie czy rewolucyjnie – jak my.
RB: Nie wiem, jak to jest w Waszym przypadku, to Wasze decyzje. Ale wiemy z różnych systemów ludzkich, że są tacy, którzy rozwijają nowe idee i biorą na siebie całe ryzyko. To są pionierzy, czyli ludzie, którzy czytają, studiują zagadnienie i są gotowi na testowanie nowych rozwiązań. Za nimi idą „wcześni naśladowcy”. Mówimy może o 1 proc. tych, którzy są pionierami i może do 10% wczesnych naśladowców. Właśnie w tym miejscu jesteśmy z metodami biotechnicznymi. Wielu pszczelarzy podchwyci te metody i spróbuje ich – a gdy się do nich przekonają, być może następnie podąży za nimi 90% pszczelarzy, którzy będą po prostu naśladowcami, którzy do tej pory robili to, co zawsze.
JJ: Czyli metody biotechniczne są metodą na powolne przekonanie pszczelarzy.
RB: Tak, to jest coś, czego się musisz nauczyć i co musisz zrozumieć. Na początku czekasz, żeby ludzie, którzy spróbowali, ponieśli porażkę. Kilka lat później okazuje się jednak, że oni mają silniejsze rodziny, mniej strat zimowych, mniej wydatków, mniej pozostałości związków chemicznych i wtedy myślisz sobie – może powinienem po cichu spróbować tego samego. Tak to wygląda i to jest normalne.
JJ: A więc to strategia polityczna.
RB: W pewnym sensie. Ale to rzeczywistość. Mam na myśli to, że takie rzeczy potrzebują dużo czasu a wciąż mamy przecież wiele instytucji i firm, które przekonują nas, że musimy leczyć i próbować używać nowych leków. Pszczelarze wciąż czekają na lek doskonały, który będzie bardzo skuteczny, nie będzie miał pozostałości, będzie tani itp. Ale to nie będzie nigdy rozwiązaniem. W międzyczasie jesteśmy tu, gdzie jesteśmy – wydaje mi się, że na dobrej drodze, aby poprawić europejskie pszczelarstwo.
Całość rozmowy (wraz z ciągiem dalszym) zostanie opublikowana w Kalendarzu Pszczelarza z Pasją na 2026 r. Rozmowy można też odsłuchać w Podkaście Radia Warroza (link na początku artykułu).
Jakub Jaroński, Bartłomiej Maleta
1 - W liczbie mnogiej ten roztocz (rodzaju męskiego), czyli drobny pajęczak mający owalne ciało o słabo zaznaczonej segmentacji ma w mianowniku liczby mnogiej formę te roztocze (nie te roztocza) – przyp. redakcji za SJP PWN.
2 - Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych, Ośrodek Badawczy Hodowli, Genetyki i Fizjologii Pszczoły Miodnej (Honey Bee Breeding, Genetics, and Physiology Research USDA, zwany w skrócie Honey Bee Lab, czyli Laboratorium Pszczoły Miodnej) Baton Rouge, Luizjana, USA.