Przerwane miodobranie, czyli weekend w Szwajcarii
– Nie poleciałbyś z nami za tydzień na kilka dni do Szwajcarii ? – spytał mnie Rafał pomiędzy kolejnymi kęsami kiełbasy z grilla, takim głosem jakby wylot na weekend do innego kraju w środku sezonu pszczelarskiego był naturalną częścią mojego życia.
Pszczelarska panorama jeziora Maggiore na pograniczu
Włoch i Szwajcarii
Fot. Rafał Krawczyk
– Na ile dni? – zainteresowałem się.
– Trzy… no może cztery...
– dorzucił Tomek, popijając powoli złocistym płynem solidny kawał ociekającego cholesterolem jadła.
I tak ostatniego dnia czerwca ze świadomością, że chyba zwariowałem, żeby w okresie miodobrań robić sobie urlop, pojawiłem się o brzasku na lotnisku w Pyrzowicach. Odszukanie moich towarzyszy podróży nie było trudne, bowiem z dużej odległości widać było pieczołowicie ułożone na wózku bagażowym prototypy uli i skrzynek ze styropianu, których Tomek jest producentem.
Nasze dobro mimo egzotycznego wyglądu i dość sporej wagi, po nieudanej próbie przepakowania zostało sprawnie odprawione, na szczęście bez opłaty za nadbagaż.
– Oni chyba przeginają z tymi opłatami. No ale udało się, jesteśmy kilka euro do przodu – oburzał się i cieszył jednocześnie Rafał.
– Trzeba te zaoszczędzone pieniądze natychmiast zainwestować – skonstatował zdecydowanie Tomasz, kierując swe kroki do pobliskiego lotniskowego barku.
Chłodny gorzkawy płyn o 4.30 rano był zapowiedzią wielkiej przygody, którą mieliśmy zamiar przeżyć.
Lotnisko w Bergamo przywitało nas...

Hotel Antica Stallera w Cannobio przywitał nas klimatyzowanymi pomieszczeniami i obsługą jak z jakiegoś starego, angielskiego filmu. Miał jedną wielką zaletę. Był oddalony o pięć minut drogi pieszo wąskimi uliczkami od ujmująco pięknego brzegu jeziora. Wokół przystani rozsiane były różne restauracje, sklepy z pamiątkami i puby, których wkrótce mieliśmy stać się stałymi bywalcami.
Leo umówił się z nami na późną kolację i zniknął. Chłonęliśmy atmosferę południa pełną piersią. Kompletny brak pośpiechu, luz i stoicki wręcz spokój uwidaczniał się na każdym kroku. O urokach kuchni włoskiej nie będę się rozpisywał, bo nie miejsce po temu. Jedno jest pewne – polskie pizzerie maja wiele do nadrobienia.
Następnego dnia pojechaliśmy oglądać gospodarstwo pszczelarskie i pasiekę Leo. Moje zdumienie spowodowane były dwoma powodami. Nikt mi nie powiedział, że pasieka naszego przyjaciela wyposażona jest w dobrze mi znajome „styropiany” firmy Łysoń.
Są to Dadanty z półnadstawkami, w których Leo umieszcza tylko po osiem plastrów, co powoduje ich...

Ach! Dlaczego ja na nic nie mam czasu? Wieczorna kolacja wcale nie poprawiła mi zbytnio humoru. Ranek, po krótkiej już tradycyjnie nocy, znów przywitał nas doskonałą pogodą i jeszcze lepszym śniadaniem w hotelu.
Jest 3 lipca, więc są moje imieniny. SMS-y z życzeniami przypominają mi o tym fakcie. Ruszamy pozwiedzać, najpierw za Locarno, do pasieki Franco, hodowcy matek Buckfast i wielkiego entuzjasty biologicznych metod walki z chorobami pszczół. Potem ruszamy w góry zobaczyć rzeczy, których z uwagi na ich ogrom i piękno nawet nie próbowałbym opisać. Czyżby znów pojawiała się znajoma mi już złość?
Po uczcie z serów i wina wróciliśmy do Cannobio. Leo nie może nam towarzyszyć, bo musi odwieźć Sycylijczyka i jego córkę na lotnisko do Mediolanu. Żegnamy się z uśmiechem:
– Do zobaczenia w Dublinie! Ciao!
– Skoro z Leo zobaczymy się dopiero po dziesiątej, a ty masz imieniny, to mamy kilka godzin czasu. Zrobimy ci z Rafałem prezent. Skoro umiesz żeglować, wynajmiemy katamaran – zaproponował Tomasz.
Życie jest jednak piękne, kiedy ma się wokół siebie przyjaciół. Kilkugodzinne żeglowanie sprawiło...

<?php $pas="2005nr4str42"; $pasCov="images/stories/Pasieka/2005_4/Pasieka_2005nr04_[12].jpg"; include("./goto/art_footer.php"); ?>