fbpx

NEWS:

w wydaniu tradycyjnym (papierowym) strona: 0

„Bywało tak, że na koniec roku studenci przychodzili z bukietami kwiatów, dziękując, że takie świetne były zajęcia. To jest dla mnie ważniejsze niż dyplom z ministerstwa.”

Wywiad z prof. Jerzym Woyke

Często bywa tak, że pszczelarz ma marzenia, jedne są związane z prowadzeniem gospodarstwa pasiecznego, inne z czymś odmiennym. Moim wielkim marzeniem jako pszczelarza było spotkać Prof. Jerzego Woyke, o którym chciałbym Państwu opowiedzieć w tym wywiadzie. O Panu Profesorze można by napisać grubą książkę, a nie tylko kilka kartek. Chciałbym, aby ten wywiad ukazał Państwu eksperta i wielkiego miłośnika pszczół.

Piotr Szyszko: Czy Pan Profesor pochodzi z rodziny z pszczelarskimi korzeniami?
Profesor Jerzy Woyke: Szczerze mówiąc w moim domu pszczół nie było. Pochodzę z rolniczej rodziny. Mieszkaliśmy na Pomorzu koło Gdańska. Ojciec posiadał ziemię 90 ha i można powiedzieć, że był entomologiem – zbierał motyle, by je obserwować i badać. Nieraz razem zbieraliśmy z drzew poczwarki, po czym obserwowaliśmy jak wychodzą z nich motyle. Obserwowaliśmy również wiele innych owadów, ja wykopywałem trzmiele i wkładałem je do specjalnych ulików. Nawet gniazda os były obiektem naszego zainteresowania.

P. Sz.: Panie Profesorze, we wszystkich publikacjach, które z wielkim zainteresowaniem przeczytałem, niestety nie udało mi się znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie, które teraz chciałbym zadać. Proszę więc powiedzieć: dlaczego pszczoły i jak się zaczęła Pana przygoda z tymi owadami?

W 1939 r. ojca powołano do wojska. Po wkroczeniu Niemców zabrano nam gospodarstwo. Z matką mieszkaliśmy w 1 pokoju. Aby było co jeść chowałem króliki. Wobec tego chciałem zrobić dla nich klatkę, taką jaka być powinna i zacząłem szukać informacji na ten temat... W kalendarzu znalazłem opis jakiegoś domku, pomyślałem: zbuduję im taką klatkę. Gdy zacząłem wnikliwiej czytać, okazało się, że był to projekt budowy ula oraz opis biologii i chowu pszczół. Zainteresowało mnie to. Zacząłem czytać wszystkie stare kalendarze, w których były jakieś informacje o pszczołach.

W połowie 1940 r. Niemcy wyrzucili nas z gospodarstwa zabierając wszystko. Z rodziną wyjechaliśmy do Warszawy. Zainteresowany pszczołami chciałem kupić pierwszą książkę o nich. Na ulicy Złotej był sklep pszczelarski Pana Stanisława Brzósko, często tam chodziłem i czytałem książki. Bardzo chciałem kupić chociaż jedną, lecz nie mieliśmy pieniędzy. Wreszcie znalazłem sposób aby na nią zarobić.

W tych czasach wszystkiego było mało i nie można było kupić tyle ile by się chciało, na przykład u Wedla jedna osoba mogła kupić tylko 10 dag toffi. Trzeba było stać w bardzo długiej kolejce. Owszem można było kupić większe ilości, ale w jednej kolejce nie więcej niż 10 dag. Dlatego niektórzy nie chcieli stać w kilku kolejkach, więc robiłem to ja.

Potem chodziłem na ulicę Chmielną, gdzie był sklep spożywczy Pakulskich, w którym sprzedawałem toffi. Myślę, że może z 20-40 razy musiałem chodzić i tak sprzedawać, by kupić tę jedną książkę. Na sam koniec okazało się, że kupiłem nie tylko tę jedną książkę, lecz nawet dwie następne. Będąc w Warszawie teoretycznie wszystko już wiedziałem o pszczołach, lecz pszczół jeszcze nie miałem.

P. Sz.: Jak wszedł Pan w posiadanie pierwszej rodziny pszczelej?

Jakiś czas później przeprowadziliśmy się na wieś. To było w zimie i tam było kilka uli. Cieszyłem się, że będę się zajmował pszczołami. Wiedząc jak sprawdzić czy pszczoły żyją, czy też nie przyłożyłem ucho do wylotka i zapukałem w każdy ul i niestety nic nie usłyszałem, diagnoza była prosta: pszczoły nie żyją, co mnie bardzo zasmuciło. Otworzyłem jeden ul, patrzę –  pszczoły się w ogóle nie ruszają.

Wziąłem jedną na rękę; wiedząc, że pszczoła to zwierzę zmiennocieplne zacząłem na nią chuchać a ona ruszyła nogą, pomyślałem zadowolony: „można je jeszcze odratować”. Wobec tego cały ul wziąłem i postawiłem w kuchni, żeby się ogrzały.

Zostawiłem je na noc licząc, że wszystko będzie dobrze. Kiedy wróciłem wszystkie pszczoły wyleciały do lampy, która się właśnie świeciła. W ulu nie było żadnego pokarmu. Przygotowałem ciasto miodowo-cukrowe dla pszczół, które musiałem z powrotem sprowadzić do ula. Wymyśliłem, że przy wylotku umieszczę małą zapaloną  lampkę a górne światło wyłączyłem. Jak je zgasiłem, pszczoły wróciły do ula... i tak się to wszystko zaczęło.

profesor Woyke
Prof. J. Woyke ze zdjętym plastrem A. dorsata,
Poona, Indie 1974 r.

P. Sz.: Zwykle przygoda z pszczołami zaczyna się niewinnie od gospodarki w paru ulach, prowadzenia pasieki dla przyjemności, pozyskania pszczelich produktów i zwykle pszczelarze na tym poprzestają. A jak było w Pana przypadku? Czy pasja rozwijała się powoli, czy może pszczoły zainteresowały Pana na tyle, iż od młodzieńczych lat w zamyśle była kariera naukowa w dziedzinie pszczelarstwa?

Nie zajmowałem się sprzedażą miodu jak większość pszczelarzy. To co pozyskałem oddawałem rodzinie i znajomym. Przede wszystkim interesowała mnie biologia i doświadczenia. Gdy wojna się skończyła, wróciliśmy z rodzicami z powrotem do domu, w rodzinne strony i oczywiście wtedy założyłem pasiekę. Pszczół dookoła w ulach było pełno.

Mieszkaliśmy na granicy wolnego miasta Gdańsk. Ja przywiozłem sobie kilka uli i od samego początku robiłem doświadczenia: jeden ul stał na wadze i rano i wieczorem ważyłem go. Wie Pan, że w ciągu dnia przybędzie do 8 kg a do rana już ubędzie 4 kg – Pan sobie to wyobraża? W nektarze jest 80% wody a 20% cukru, natomiast w miodzie przeciwnie, wobec tego pszczoły muszą tyle odparować.

Miałem również dwa ule, z których jeden  chciał się roić. Zrobiłem taki ładny wykres, z którego wynikało, że te pszczoły, które chciały się roić, już tydzień przed rójką nosiły mniej nektaru do ula i ubywało wręcz pokarmu z tej rodziny. Zapisałem się na studia w Poznaniu na Wydział Leśny, gdzie był przedmiot pszczelnictwo prowadzony przez prof. A. Kozikowskiego.

Jeszcze jako student poszedłem do profesora i pokazałem mu moje doświadczenia. On tak patrzył, patrzył i mówi: „Wie Pan, to byłby dobry temat na pracę magisterską”. I tak się stało, zrobiłem badania do pracy magisterskiej przed studiami. Od samego początku miałem więc taki kierunek: „co, jak i dlaczego?”

P. Sz.: Zwiedził Pan podczas podróży naukowych wiele miejsc. Czy któraś z podróży była szczególnie zaskakująca? Jak wiadomo, co podróż to przygody, ale czy jest taka jedna szczególna „perełka”?

Jest, proszę Pana, jest! Jedną taką szczególną perełką jest... moja broda! Ja nigdy nie miałem brody, moja żona jej nie znosiła. W Indiach istnieje firma farmaceutyczna o nazwie Dabur, wytwarzająca lekarstwa hinduskie. Jej eksperci doszli do wniosku, że w ciągu najbliższych lat drastycznie zwiększy się popyt na miód. Zainwestowali więc milion dolarów w rozwój pszczelnictwa.

Zbudowali duże i nowoczesne centrum w Nepalu. Ściągnęli tam najpierw prof. Wilde a On potem mnie. W Himalajach żyje pszczoła skalna (Apis laboriosa). Ona została zbadana już przed 140 laty, lecz potem już nikt jej nie badał i nie widział. Wobec tego  postanowiliśmy, że koniecznie musimy tę pszczołę zobaczyć. Z kolegą Wilde wzięliśmy 2 tragarzy i udaliśmy się w Himalaje na górę Annapurnę.

Właściwie mieliśmy tylko aparat fotograficzny i kamerę, by ją sfotografować i wrócić tego samego dnia. Po całym dniu wdrapywania się, znaleźliśmy je na himalajskim klifie (urwisku). Było tam 17 gniazd pszczoły skalnej. Przenocowaliśmy, porobiliśmy fotografie i prof. Wilde mówi: „no to się zbieramy” a ja rzekłem: „jak ja już tu doszedłem, to ja stąd nie pójdę!” - „No, ale jak nie pójdziesz, przecież nic ze sobą nie masz?” - odparł profesor. - „Ja zostaję, wy idźcie, a za tydzień przyślijcie mi tragarza” – powiedziałem.

Przez tydzień prowadziłem bardzo interesujące badania. Nie miałem jednak możliwości, by się ogolić. Urosły mi bardzo duże wąsy i broda. Żona spodziewała się, że wrócę za 2 tygodnie, a ja wróciłem wcześniej nie informując żony o tym wydarzeniu.

Po powrocie do domu zadzwoniłem do drzwi i wychodzi gospodyni, a ja mówię: „Niech Pani otworzy”, na co słyszę: „co Pan chce?”, po czym wychodzi moja żona i pyta o to samo. Wreszcie wybiegł pies i zaczął się do mnie łasić. Żona patrzy, patrzy czemu pies się łasi, gdyż zawsze na obcych szczeka. Po chwili słyszę... „Jurek?” - „A co, nie poznajesz mnie?” - zapytałem. I to taka przygoda z moją brodą.

Potem miałem ją zgolić, lecz gdy poszedłem do Zakładu SGGW pracownicy powiedzieli: „A wie Pan co? Pan profesor bardzo korzystnie wygląda z tą brodą”. Mówię: „no to zostawię” i tak została do tej pory. Wyglądam w niej bardziej poważnie.

P. Sz.: Polska jest liderem na skalę światową w sztucznym unasienianiu matek pszczelich w porównaniu z innymi krajami. Czy jest to sukces w dziedzinie pszczelarstwa dla Polski? Czy Pan jako naukowiec jest dumny, że Pańska specjalizacja wyróżnia Polskę w tej dziedzinie?

Liczba sztucznie unasienionych matek w Polsce jeszcze niedawno wynosiła 100 tysięcy rocznie. To więcej niż na całym świecie razem wzięte. Prowadziliśmy bardzo  wiele kursów inseminacji matek pszczelich. Wiadomo, że rodziny pszczele ze sztucznie unsienionymi matkami są bardziej wydajne.

Sztuczne unasienianie matek pszczelich to jedyna dziedzina w Polsce, która może równać się z całym światem albo go przewyższać. Liczba prac naukowych jest taka jak z całego świata razem wzięta.

Podróżowałem po różnych krajach i kursów sztucznego unasieniania przeprowadziłem sporo. Zawsze brałem ze sobą aparat do sztucznego unasieniania matek. Wkładałem go do walizki. Jest metalowy i dlatego zawsze podlegał kontrolowali. Pytają mnie: „co to jest?”, a jak mówię „aparat do sztucznego unasieniania pszczół”, to w odpowiedzi słyszę: „good joke – słyszeliśmy o unasienianiu krów, ale pszczoły? Nie, przekonasz mnie!” No i zaczęli rozkręcać wszystko.

Po kursie w Australii pojechałem na wyspę Samoa na Pacyfiku. Poszedłem do Ministerstwa Rolnictwa, aby zapytać, czy są tu jacyś pszczelarze, bo chciałbym się zapoznać, zobaczyć jak wygląda tu gospodarka pasieczna.

Oni mnie pytają: „co Pan robi?” Zatem mówię, że specjalizuję się w sztucznym unasienianiu matek pszczelich. Mówią mi: „ooo wie Pan, to jest to czego nam potrzeba. Nam nie o pszczoły chodzi, lecz o latające lisy, (latające lisy, to duże nietoperze, o delikatnym mięsie eksportowane do Japonii - wspomina profesor) mamy trudności by je rozmnażać. Gdyby je Pan nam unasiennił, to było by cudownie”. Mówię, że pszczoły i latające lisy latają w powietrzu, lecz ich unasienianie różni się. Niestety, mimo dobrych chęci nie podjąłem się tego zadania (śmiech).

zablokowane [...] - część treści ukryta, w całości dostępna tylko dla zalogowanych e-Prenumeratorów

Rozmawiał:
Piotr Szyszko


 Zamów prenumeratę czasopisma "Pasieka"