fbpx

NEWS:

w wydaniu tradycyjnym (papierowym) strona: 0

Kto zabija pszczoły?

Wszedł do środka, żeby sprawdzić rozmiary tragedii. Dzień wcześniej pszczoły jeszcze latały. Teraz większość leżała martwa na dnie skrzynek. Chodził po nagrzanym tirze jak lunatyk. „Wszystko przez tę lodówkę” – pomyślał i wybiegł na zewnątrz, żeby zaczerpnąć tchu.

Stary pszczelarz wie wszystko, ale nie mówi
71-letni Adam, dziś na emeryturze, nie chce ujawniać swego nazwiska. Przez długie lata skupował, a potem sprzedawał miód jednej z miejscowych spółdzielni. Udzielał się w Polskim Związku Pszczelarskim dlatego, jak to się mówi, wie to i owo.
- Panie redaktorze, to mogła być niewielka, ale wzorcowa branża w naszej gospodarce. Mieliśmy wizjonerów i ekonomistów. Miód to samo zdrowie. Rzadko kiedy zdarza się spotkać produkt, któremu nie sposób nic zarzucić. Dziś powinniśmy mieć pewne rynki zbytu, znaki jakości, a tak w budżecie PZP dziura wielka jak stodoła, a zwykły pszczelarz za grosze sprzedaje miód i niekiedy nawet do tego dokłada.

Staremu działaczowi PZP najlepiej żyło się w socjalizmie, kiedy cukier był na wagę złota. Tylko u pszczelarzy było go pod dostatkiem. Zbyt nie stwarzał problemów, a szefowie PZP zawsze mieli chody u towarzyszy z mównicy.
- Nawet ksiądz potrafił się z nimi dogadać!  
Adam uśmiecha się pod nosem.
- Wiem, w czasach przejściowych nie jest łatwo. Ale proszę się rozejrzeć, co się dzieje w PZP w przede-
dniu wejścia do Unii. Każdy ściele sobie stołek!
Po tych słowach Adam zamilkł, na koniec powiedział tylko:
- Proszę sprawdzić, kto zabija pszczoły, a będzie pan wiedział wszystko.

Transport pod specjalnym nadzorem

alt
Tomasz Zaremba: „Dziwnym trafem przebadano tylko nas”.

Marek K. nigdy nie przypuszczał, że kiedyś pęknie mu serce. Zawsze mocno stąpał po ziemi, nie był też skory do okazywania uczuć, a co dopiero do wzruszeń. Żona wiele razy powtarzała mu, że nie rozumie jej, ale on uważał, że chłop musi być twardy. Ale kiedy na początku czerwca 2003 roku otworzył jeden z dwóch tirów, jakie przyjechały do podbielskiego Bronowa z Ukrainy, zbladł.

Wszedł do środka, by sprawdzić rozmiary tragedii. Dzień wcześniej pszczoły w pakietach było wyraźnie słychać. Teraz, w przejmującej ciszy, większość leżała martwa na dnie skrzynek. Chodził po nagrzanym tirze niczym lunatyk. „Wszystko przez tę lodówkę” - pomyślał i wybiegł na zewnątrz, żeby zaczerpnąć tchu.

Wśród ludzi, którzy mieli się zająć rozładunkiem, panowała atmosfera jak na stypie. W milczeniu podawali skrzynki z martwymi pszczołami, nie patrząc sobie w oczy. Po podliczeniu okazało się, że z ponad tysiąca pakietów niemal 40% uległo uszkodzeniu. Zgodnie z oficjalnym komunikatem pszczoły udusiły się w zbyt wysokiej temperaturze spowodowanej awarią lodówki.

W dokumentach celnych dotyczących tego transportu można znaleźć kilka interesujących informacji. Pakiety stanęły przed polską granicą zgodnie z planem. Minęły jednak cztery długie dni zanim Powiatowy Lekarz Weterynarii wydał zgodę na dopuszczenie pszczół do obrotu. Dlaczego trwało to tak długo? Wojewódzki Lekarz Weterynarii w Krakowie twierdzi, że na wyniki szczegółowych badań trzeba czekać nawet do trzech dni. Analiza dokumentów innych transportów pszczół wykazała jednak, że zazwyczaj odprawa celna z wymaganymi badaniami trwała nie dłużej niż 24 godziny. Dlaczego właśnie ten transport potraktowano w sposób szczególny ?
- W tym roku, w związku z bardzo dużymi stratami w zimowli, w kraju było duże zapotrzebowanie na pakiety pszczele, także te z importu - twierdzi Włodzimierz Gorysznik, właściciel sprowadzonych z Ukrainy owadów - Wiele pasiek zamawiało duże ilości pakietów, bo same nie były w stanie odbudować takich ubytków. Okazało się, że ten, oczekiwany przez wielu pszczelarzy import niespodziewanie wzbudził zainteresowanie wielu osób.

Jedną z nich był  prezes S. Jednym z dowodów jego zadziwiającej aktywności w tej materii są faksy rozsyłane do różnych urzędów i lekarzy weterynarii, w których ostrzega przed importem zakażonych pszczół ze Wschodu. Wśród wielu wymaganych dokumentów i pozwoleń znalazło się polecenie Krajowego Lekarza Weterynarii przeprowadzenia bardzo szczegółowych badań, które nawet u bielskiego lekarza weterynarii wzbudziły co najmniej zdziwienie. Z dokumentacji wynika, że pszczoły były zdrowe i w znakomitej formie, nie stwierdzono u nich nawet warrozy. Na pytanie, dlaczego w tak stanowczy sposób interweniował w sprawie ukraińskich pszczół, o których kondycji zdrowotnej przecież nie mógł mieć pojęcia, S. odpowiedział:

- Jestem przeciwnikiem importu pszczół. Ukraina wydała mi się tym bardziej niepewna, że tam nie prowadzi się szczegółowych badań. Nie interesowałbym się jednak tym tematem, gdyby nie wizyta w Polsce pana Butowa prezydenta Apislavii. W maju publicznie wypowiadał się, że na Wschodzie, m.in. w Rosji i na Ukrainie pszczoły są chore i pada wiele rodzin. Dlatego przez cały czas byłem w kontakcie z Głównym Lekarzem Weterynarii.
- Pszczoły jednak okazały się zdrowe. Czy nie czuje pan wyrzutów sumienia?
- Nie, a jeżeli pszczoły padły, co publicznie potwierdził kol. Józef Jakubiec, to była to wina importera. - stwierdził stanowczo prezes.

Można jednak przypuszczać, że sprzeciw S. wobec importu dotyczył tylko opisywanego przypadku. Ani wcześniej, ani potem nie interesował się innymi transportami spoza granic Polski. Nie wypowiadał też negatywnej opinii o imporcie. Sam nawet przyznał się, że kupił pakiety z zagranicy. Po co więc słał pisma szkalujące dobre imię importera do urzędów?

Jego zadziwiająca aktywność z pewnością spowodowała wydłużenie procedur celnych i weterynaryjnych. Mimo to, wbrew intencjom prezesa, z ponad tysiąca sztuk, do rąk pszczelarzy trafiło prawie 2/3 ukraińskich, zdrowych pakietów. Fakt ten jednak zupełnie uszedł jego uwadze, a podczas niezliczonych przemówień przypisywał on sobie „zasługę” zablokowania importu 4 (!) tysięcy chorych pakietów, czym rzekomo przyczynił się do uratowania kondycji polskiego pszczelarstwa.

O nas bez nas

Stanisław Kowalczyk od chwili, kiedy został prezesem Karpackiego Związku Pszczelarskiego w Nowym Sączu, wiedział, że PZP można wiele zarzucić. 20 lat praktyki w stosowaniu prawa, wypełniania wszelkich kodeksów i paragrafów kształtuje charakter człowieka. Prawo było i jest dla niego święte. Statut związku, ustawę czy uchwałę bezwarunkowo należy wypełniać! PZP nie robił tego jego zdaniem od 10 lat. Rozbieżności zdań między KZP a zarządem PZP, powstałej za jego prezesury, nie chce jednak nazywać konfliktem. W rozmowie wyjaśnia, że oba związki różnią się podejściem m.in. do kwestii finansowych. Kilkakrotnie słał pisma do Zarządu PZP z prośbą o przedstawienie sprawozdania finansowego. Bezskutecznie. Nigdy nie uzyskał odpowiedzi na pytanie o stan związkowego portfela!
- Zgodnie ze statutem i prawem dotyczącym związków i stowarzyszeń każdego roku zarząd musi przedstawić bilans finansowy - tłumaczy Kowalczyk - tak właśnie postępuje KZP. Tutaj każdy pszczelarz ma wgląd w ten bodaj najważniejszy dokument. Co roku wysyłamy go do wszystkich kół. Finanse to podstawowa sprawa w działaniu związku.

Nie mogąc się doczekać na bilans roczny PZP, karpaccy pszczelarze wysłali list otwarty do Zarządu PZP, który opublikowano w „Pszczelarzu Polskim”.
- Nie był to atak na PZP ani deklaracja wrogiego nastawienia - wyjaśnia Kowalczyk - Jesteśmy członkiem federacyjnym, mamy więc pełne prawo głosu i powinniśmy uczestniczyć w pracach PZP. Niestety, podobnie jak innych członków federacji, wciąż odsuwa się nas od spraw kluczowych.

W liście otwartym z 30.01.2003 r. KZP wskazuje więc, oprócz braku sprawozdania finansowego, na inne nieprawidłowości, które jego zdaniem powinny zostać uregulowane.
- Nasz statut jasno określa wysokość składek członkowskich. Tymczasem PZP podniósł dotychczasowe składki z 24 na 30 zł od członka, a podatek ulowy z 1,2 na 1,5 zł. Uznaliśmy to za wkraczanie w nasze kompetencje, ponieważ jedyną władzą KZP jest Walny Zjazd. Władze PZP nie mogą mieć żadnego wpływu na naszą działalność z tego prostego powodu, że związek jest federacją. Uważamy, że zarząd PZP przekroczył swoje uprawnienia statutowe, określając wysokość składek.

Czyżby PZP udzieliły się tendencje centralistyczne i chciał działać wbrew decyzjom najwyższej władzy związku, czyli Walnego Zjazdu Delegatów? W piśmie z 22.11.2002 r., chcąc narzucić nowe stawki, prezes PZP zastrzegł, że jeśli wojewódzkie i regionalne związki nie zastosują się do nowych rozporządzeń, PZP (za karę?) ograniczy ilość delegatów na

Walny Zjazd do jednej osoby. Na jakiej podstawie? Statut związku w żadnym punkcie nie wspomina o podobnych konsekwencjach.
Przy okazji karpaccy pszczelarze trafnie zauważyli, że postanowienie zarządu zostało podjęte ze szkodą dla PZP. Ustalając składkę członkowską na 30 zł, zarząd zapomniał chyba, że zgodnie ze statutem, członkiem związku jest osoba prawna, czyli Członkowskie Organizacje Związkowe PZP zrzeszające co najmniej 200 członków. Zgodnie z logiką ww. pisma KZP powinien więc zapłacić 30 zł składki. Nie posiadając jako organizacja ani jednego ula, nie musi odprowadzać podatku ulowego.
- Wielokrotnie prosiliśmy o spotkanie z zarządem PZP, nie możemy się jednak na nie doczekać - wyjaśnia Kowalczyk - Jako organizacja federacyjna chcemy dyskutować o przyszłości PZP i mieć bezpośredni wpływ na działania zarządu. Zgodnie ze statutem podejmowanie kluczowych decyzji nie należy z pewnością do jednego człowieka. Tymczasem obserwujemy, że chce on sobie podporządkować innych członków federacji. Dziś PZP nie daje nam tego, czego oczekujemy, jednak uważamy, że taka organizacja powinna istnieć. Jej zadaniem jest reprezentowanie  interesów swych członków na zewnątrz.

Tę sama opinię usłyszeliśmy od prezesa S. w warszawskiej siedzibie związku na Świętokrzyskiej. Kiedy jednak poprosiliśmy go o bilans finansowy, w pokoju zapanowała konsternacja. Po próbach nerwowych wyjaśnień okazało się, że dokumentu nie ma na miejscu. Zapytany, dlaczego nie udostępnia bilansu swym członkom, S. odpowiedział:
- Każdy związek otrzymuje sprawozdanie. To WZP/RZP jest członkiem PZP, a nie kolega X. Funkcjonuje również Komisja Rewizyjna.
- Jaka jest sytuacja finansowa związku?
- Tutaj tkwi problem. PZP nie jest organizacją jednolitą, tylko federacją związków działających zgodnie z ustawą o społeczno-zawodowych organizacjach rolników z 1982 roku. Ja jako prezes, nie mam nic do powiedzenia w wojewódzkim czy regionalnym związku pszczelarzy. Nie jestem też bezpośrednio członkiem PZP, ale jestem członkiem WZP w Krakowie.

Obowiązuje nas ustawa o ochronie danych osobowych, dlatego nie chcemy publikować sprawozdania finansowego. Wiem jednak, że tego żądają od nas niektóre związki.
- Co ma ustawa o ochronie danych osobowych do bilansu?
- Jeślibym to zrobił, wtedy mogę zostać ukarany. Muszę wpierw mieć uchwały wszystkich 51 członkowskich organizacji związkowych (ponieważ PZP jest federacją związków) oraz upoważnienie Zarządu. Obowiązuje mnie ochrona danych o firmie, danych służbowych, a więc danych organizacyjnych. Osobiście jestem za jawnością wszystkich danych i w tym kierunku winny iść zmiany Statutu.
Im dalej w las, tym więcej drzew. Co kryło się za popłochem, jaki ogarnął zgromadzonych na Świętokrzyskiej pracowników PZP? Nieczyste sumienie, obawa przed zdemaskowaniem, a może coś zupełnie innego?

Niewierny Tomasz

Pod koniec lat 90-tych Agencja Rynku Rolnego zezwoliła rozprowadzać dotowany cukier prywatnym przedsiębiorstwom. Decyzja Agencji groziła jednak przełamaniem monopolu PZP na białe złoto, jakim z pewnością był cukier. Sobie znanymi sposobami związkowi działacze w krótkim czasie wymusili na Agencji cofnięcie przyznanych już pozwoleń, oficjalnie argumentując, że przedsiębiorstwa - w przeciwieństwie do PZP - będą to robić nieuczciwie.

O dziwo, ten sam zarzut wysuwało wielu pszczelarzy w stosunku do etatowych pracowników niektórych związków terenowych. Przez lata obserwowali bowiem, jak ci „społecznicy” wykorzystują możliwość dystrybucji taniego cukru, żądając opłacania podatku ulowego, składek członkowskich i zawyżając ceny cukru z Agencji. Z czasem pszczelarze, nie chcąc płacić haraczu, zaczęli dążyć do tworzenia nowych organizacji. Jedną z wielu powstałych w całym kraju był założony w 2000 roku Niezależny Związek Pszczelarski „Barć” zrzeszający pszczelarzy z Podkarpacia, w ewidencji którego znalazło się 20 tys. rodzin pszczelich.

Przełamać monopol PZP na cukier nie było łatwo. Prezes S. jawnie starał się torpedować starania „Barci” o przydział cukru od ARR. Tym razem musiał jednak ustąpić pola i związek zrezygnował z funkcji pośrednika w sprzedaży. Od tej pory każdy pszczelarz mógł starać się o przydział cukru na paszę. Przy okazji wyszła na jaw sprawa „podatku cukrowego” ściąganego przez PZP od każdego kilograma cukru na rozwój polskiego pszczelarstwa.

Wszystko byłoby w porządku, jednak do kasy na Świętokrzyskiej trafiały również pieniądze za cukier sprzedawany pszczelarzom nie zrzeszonym w PZP! Zaczęto pytać, gdzie trafiają te pieniądze? Dlaczego nikt nie postarał się o stworzenie funduszu, który by dysponował potężnymi przecież w skali kraju pieniędzmi i rozliczał się z nich?

Proceder ten trwa do dziś, a pszczelarze w niezależnych związkach nie płacą już podatku cukrowego. Tym samym ściągnęli na siebie gniew działaczy PZP. Od tego czasu datuje się początek wojny podjazdowej, w której głównym celem rozsierdzonych urzędników stali się niewierni, którzy zdradzili związek. Należy do nich m.in. firma Api-Eko Tomasza Zaremby z Prałkowic pod Przemyślem.
- W tym roku mieliśmy cukier od Agencji po 1,61 zł już z podatkiem VAT, w PZP był o 15-20 gr  droższy - mówi Tomasz Zaremba, członek NZP „Barć”.
Ciągle wchodzi ktoś, by zapytać, czy skupuje jeszcze miód. Firma Api-Eko jest bowiem jednym z największych w Polsce przedsiębiorstw sprzedających miód do potężnych sieci handlowych. Posiadając duży potencjał produkcyjny, Zaremba co roku występował o przydział na interwencyjny skup miodu. Zawsze otrzymywał jedną trzecią tego, co dwóch innych konkurentów.
- Mimo mniejszych limitów moja firma skupowała znacznie więcej miodu - twierdzi nasz rozmówca - Przez 2-3 lata bezskutecznie interweniowałem, w końcu 15 października 2002 roku skierowałem sprawę do Najwyższej Izby Kontroli.
NIK stwierdził szereg nieprawidłowości, m.in. brak kryteriów przy wyborze przedsiębiorstw prowadzących interwencyjny skup miodu oraz nierówne traktowanie podmiotów biorących udział w skupie. Komunikat NIK-u nikogo nie zainteresował, za to wszyscy nagle zaczęli uważnie przyglądać się firmie Zaremby. Poszczególne inspektoraty zlecały badania jakości miodów produkowanych przez Api-Eko. Ostatecznie stwierdzono, że firma źle znakuje miody, pisząc na etykiecie „produkt polski”, gdy tymczasem jest on mieszanką miodów pochodzenia krajowego i zagranicznego.

Badania nie wykazały fałszowania miodu, jednak prezes S. nie omieszkał poinformować oddziałów ARR o wykazanych nieprawidłowościach. W nawiązaniu do trwającego przetargu na interwencyjny skup miodu PZP informuje, że (...) będzie dokonywał badania jakości skupowanego miodu. Mając dokumenty stwierdzające nieprawidłowości jednej z firm, proszę o uwzględnienie powyższego faktu w rozstrzygającym się przetargu i nie dopuszczenie do ewentualnego zmarnowania pieniędzy Agencji. Odrzucenie oferty tej firmy to zabezpieczenie ARR, a więc i polskiego rządu przed kompromitacją na rynku miodu - czytamy w piśmie z 22.07.2003 r. do dyrektora ARR w Rzeszowie. Mimo tak „silnych” argumentów rzeszowska agencja przyznała limit na skup miodu, lecz centrala w Warszawie cofnęła go.

Rok później Api-Eko wygrała konkurs na sprzedaż miodu do dużej sieci handlowej. Satysfakcję jej szefa zmąciły jednak interwencje prezesa S., który m.in. w piśmie z 30.04.2003 r. do Głównego Inspektora Skupu i Przetwórstwa w Warszawie pisze: ...wydało nam się zasadnym, a wręcz wskazanym poinformować pana i uczulić na fakt, że produkt [miód wielokwiatowy Api-Eko - przyp. autora] nie spełnia wymogów Polskiej Normy tj. PN 88/a-77626 oraz podobno zawiera szkodliwe dla zdrowia substancje chemiczne, takie jak np. żelazo. Nie tylko nie ma on żadnych właściwości leczniczych, a wręcz przeciwnie - jest szkodliwy dla zdrowia.

W wyniku badań przeprowadzonych przez Inspektora Jakości Handlowej w Rzeszowie okazało się, że jakość miodu jest zgodna z PN.
- Dziwnym trafem przebadano tylko nas - twierdzi Zaremba - Prezes S. dobrze wiedział, że jeśli rozpocznie ogólnopolską akcję badania miodów z hipermarketów, okaże się, że wielu przedsiębiorców będzie miało większe problemy z utrzymaniem jakości niż ja. Sądzę, że chciał przysłużyć się mojej konkurencji, dlatego postanowiłem założyć sprawę o ochronę dóbr osobistych z powództwa cywilnego, jak również wszedłem na drogę postępowania karnego przeciwko prezesowi S.

Na nasze pytanie o źródło informacji o miodzie złej jakości prezes S. odpowiedział, że to konsumenci zwrócili jego uwagę na ten fakt.
- Zaskoczyła mnie bardzo niska cena, dlatego zwróciłem się o zbadanie właśnie tej próbki.
- Czy nie zainteresowała pana niska cena miodów innych firm sprzedawanych w sieciach?
- Oczywiście. Otrzymałem wiadomość, że niektóre firmy importują duże ilości miodu, a śladu tego faktu nie ma na etykietach. - prezes S. oburzył się w tym momencie - Wpierw po koleżeńsku zwracałem się do różnych firm w tym m. in. do Sądeckiego Bartnika, który również nie znakuje importowanego miodu. W  końcu poprosiłem o zbadanie miodów wszystkich producentów, którzy są na rynku ze wskazaniem na API-EKO, bo miałem indywidualne zgłoszenia.

Sprawa ta dowiodła jeszcze raz skuteczności prezesa S., lecz okazała się pouczająca pod innym względem. Rzeczywiście, konflikt Zaremby z PZP był konsekwencją jego niewierności i niechęci do podporządkowania się decyzjom związku, ale przecież na początku poszło o cenę cukru! A haracz trzeba płacić. Czyżby ta słodka kwestia była kluczowa w prowadzonym przez nas śledztwie dziennikarskim?

Żywot trutni jest przyjemny, ale krótki

W piątek 24 stycznia wójt gminy Rejowiec, Tadeusz Górski, po raz kolejny przeglądał dokumenty cukrowni. Nie produkowała cukru już od półtora roku, a rolnicza gmina coraz bardziej podupadała. W czasach rozkwitu cukrownia zatrudniała 360 ludzi, nie wspominając o 3 tys. plantatorów, od których skupowała buraki. Na kampanię przyjmowano dodatkowo 400 osób i w ten sposób zakład dawał zarobić połowie gminy, a utrzymywał całą. Prosperita skończyła się w 1976 roku wraz z wybudowaniem cukrowni w Krasnymstawie.

Część załogi z najlepszymi fachowcami przeszła do konkurencji i od tego czasu „Rejowiec” zaczął bronić się przed zamknięciem. Głównym argumentem cukrowni była zawsze jakość. Mała linia produkcyjna pozwalała uzyskać więcej cukru z buraków niż w innych przedsiębiorstwach. Prawdziwie chude lata zapoczątkował rok 1999. Wraz z utratą płynności finansowej w „Rejowcu” nastąpiła zmiana w zarządzie. Na szczęście na horyzoncie pojawił się gospodarny prezes Zenon Marczuk, który opracował program naprawczy. Dzięki niemu cukrownia nie poszła na dno. Pomagała w tym załoga, która przez 3 lata z własnej woli decydowała się na 2-miesięczne bezpłatne urlopy.

Jednak i to nie pomogło. 13 września 2002 roku zakład przejęła Krajowa Spółka Cukrowa i jej ówczesny prezes, Władysław Łukasik, poinformował opinię publiczną, że „Rejowiec” przestanie produkować. Dziś nie kroi już buraków, a jedynie skupuje je od plantatorów dla cukrowni Krasnystaw. Zatrudnia 86 osób i ciąży na nim dług ok. 20 mln zł.

alt
Cukrownia w Rejowcu. Zatrzymana produkcja, 20 mln długu.


[...] - treść ukryta, w całości dostępna tylko dla zalogowanych e-Prenumeratorów

Tekst i zdjęcia Paweł Hudzik


Czasopismo dla pszczelarzy z pasją - Pasieka 2003 nr 4.
Zamów egzemplarz
"Pasieki"